Rozdział 4

345 41 213
                                    

Louis czuł się dziwnie, idąc parkiem po raz pierwszy od dwóch tygodni. Clifford wesoło dreptał przy jego boku, merdając ogonem, gdy rozpoznawał miejsce, w którym spędził niemal każdy wieczór poprzedniego roku. Nawet nie chciał odstępować Louisa na krok, jakby czuł, że coś jest inaczej.

Idąc ciemnym chodnikiem, tylko czasem mijali jakąś samotną latarnię, która nieskutecznie oświetlała fragment trawnika, gdzie ścieżka była najbardziej kręta, i dla kogoś, kto nie nauczył się jej na pamięć, mogła skończyć się upadkiem. Louis jednak mógłby iść z zamkniętymi oczami, a i tak dotarłby na swoją ławkę bez trudu.

Tego dnia jednak czuł, że to wszystko jest obce. Nie rozpoznawał parku, którym szedł. Cisza go nie uspokajała. Mrok nie pozwalał poczuć się bezpiecznie. Louis czuł się tchórzem.

Wchodząc na pagórek w najgęściej zalesionej części parku, dostrzegł w oddali ławkę; tę, na której przepłakał całe lato, gdzie kilka razy spał, i gdzie poznał Harrego. To właściwie przez niego Louis bał się tam przyjść przez czternaście dni, które spędził na bezcelowych spacerach z dala od parku. Czuł się żałośnie, że chłopak obudził w nim od tygodni skrywane emocje. Nie chciał go spotykać ponownie. Nie, gdy wiedział o nim tak dużo i tak niewiele jednocześnie.

Jednak Harry tam siedział. Opierał się łokciami o swoje kolana. Jego głowa delikatnie zwisała między barkami, a włosy zasłaniały twarz. Wyglądał spokojnie, gdy prawie się nie poruszał, a Louis musiał mrużyć oczy, by dostrzec jego sylwetkę na tle czarnej nocy.

Szatyn zatrzymał się, wstrzymując powietrze w płucach. Nie wiedział, co mógł, a właściwie co powinien zrobić.

Dosiąść się tak, jak Harry zrobił to kilka poprzednich razy? Przywitać się? Przeprosić? Odejść, zanim go zauważy?

Wtedy Clifford pobiegł przed siebie, szczekając i ciesząc się, gdy wpakował swój łepek na kolano Harrego. Merdał ogonem, a chłopak przeniósł dłoń na jego kark, delikatnie drapiąc i głaszcząc. Louis słyszał, jak coś mamrotał do zwierzaka, po czym podniósł głowę i zaczął się rozglądać.

Był stracony.

- Twój pies mnie pamięta – powiedział cicho Harry, gdy Louis naprawdę wolnym krokiem zbliżał się do samotnej ławki. – Clifford, prawda? – nim szatyn odpowiedział, pies szczeknął radośnie i polizał palec Harrego.

- Uh... jesteś tu – mruknął głupio, wbijając spojrzenie w swoje stopy. Nie chciał patrzeć w stronę chłopaka. Nie potrafił nawet unieść głowy, by spotkać się z jego oczami. I tak niewiele by widział.

- Miałem nadzieję, że cię spotkam – wyznał, wciąż głaszcząc Clifforda. – Chciałem przeprosić.

- Ty? Za co?

- Nie powinienem cię o nic pytać – przełknął. Jego kolano podskakiwało, a but zderzał się z drobnymi kamyczkami na chodniku. – Nie chciałem, żebyś poczuł się źle.

- Ja wcale nie...

- Nie próbuj mówić, że nie – przerwał. – Nie przychodziłeś tu dwa tygodnie. Możesz mówić, że cię nie znam, Louis, ale wiem, że byłbyś tu niezależnie od wszystkiego.

- Skąd wiesz, że mnie tu nie było? – zapytał, siadając obok Harrego. Między ich nogami był niewielki odstęp, choć Louis zastanawiał się, czy nie usiąść na samej krawędzi ławki.

- Przychodziłem tu codziennie – Harry wzruszył ramionami, kopiąc jeden z kamyczków. – Chciałem porozmawiać, przeprosić. Nie lubię niewyjaśnionych spraw.

- Przecież to nic takiego. Nie znasz mnie.

- Ale chciałbym.

Louis zamarł. Zakręciło mu się w głowie, kiedy przestał oddychać. Nagle jego dłonie drżały, gdy wycierał pot w materiał swoich dżinsów. Zaschło mu w ustach, a wargi stały się sztywne.

Stories told by night || Larry StylinsonWhere stories live. Discover now