| ballada

326 28 22
                                    

— Doprawdy, Juliuszu, nie mam pojęcia jakim cudem chorujesz, kiedy się tego nie spodziewamy i nie chorujesz, kiedy akurat myślimy, że znów coś Cię złapie.

— Złośliwość losu?

Uśmiechnął się do niego z wyrazem twarzy oscylującym łagodnie pomiędzy tym przepraszającym a zwyczajnie rozbawionym, a potem kichnął, wcale nie arystokratycznie i delikatnie. Można było odnieść wrażenie, że któreś takie kichnięcie bez mała rozerwie mu płuca od środka, albo targnie szczupłą sylwetką jeszcze mocniej, sprawiając, że w najlepszym wypadku zleci z łóżka. Zdecydowanie kontrastowało to z delikatnością śmiechu księcia, subtelnością dorównując akcjom w rodzaju krzyknięcia komuś w twarz czegoś w rodzaju "ADAM MICKIEWICZ MA NIEZWYKLE MIŁE W DOTYKU WŁOSY I UWAŻAM TO ZA JEDNĄ Z JEGO NAJWIĘKSZYCH ZALET". Precyzując jeszcze bardziej, były wręcz agresywne, niezależnie od wątłej postury i opanowania biednego Juliusza. Adam pokręcił tylko głową, przymykając oczy, po czym podał Słowackiemu chustki. Od jego feralnych — no, a przynajmniej epizod z ogniskiem nie był za przyjemny — urodzin minęły ledwo trzy dni, a arystokrata zdążył już złapać przeziębienie, licho wie od czego, bo nawet ostatnio o siebie dbał, a to dosyć głupie żeby ewentualne echa Długonocy odezwały się dopiero teraz, po takim czasie. Tak czy tak, znowu utknął w łóżku, tylko że tym razem Mickiewicz od razu ofiarnie zaproponował, że może być do dyspozycji przez cały czas, nie musi brać zmian i z godnym podziwu uporem ignorował przy tym znaczące spojrzenia Celiny i Andrzeja. Może chciał się jakoś odwdzięczyć za to, co Juliusz dla niego robił, może po prostu polubił spędzać z nim czas, nie wiedział dokładnie.

— Pij wszechherbatę i nie gadaj za dużo, bo jeszcze chrypy dostaniesz. Z dodatkiem czarnego bzu, dlatego jest ciemniejsza, nie patrz tak na mnie.

— Jak mam nie patrzeć?

— Jakbyś zaraz miał wstać i pójść po rapier, żeby zrobić ze mnie smętne strzępy.

— A chcesz?

— NIE. HERBATA. Musisz się wykurować.

— Adaaaś, na pewno muszę?

W sumie, pomyślał wtedy Adaś, może źle zinterpretowałem to zdziwienie Celiny i Andrzeja. Najpewniej tak jest.

— Słuchaj, jeżeli wyzdrowiejesz szybciej, to wrócisz sobie do swobodnego chodzenia do biblioteki, przejażdżek na Ajasie, możesz wtedy wyjść sobie na spacer czy gdzieś, ulepić bałwana, tylko to kwestia kurowania się.

— Nie mam gorączki, więc szybko mi przejdzie.

— To nie do końca tak działa.

— A skąd wiesz, że nie?

— Jestem tak jakby medykiem. Znaczy, za parę lat będę. Wiesz przecież. No proszę, Juliusz, wcześniej się tak nie opierałeś!

Dobry argument i, niestety, Słowacki też to wiedział. Z miną znamionującą fakt jego pogodzenia się z losem i cichego, acz nie za wyraźnego przyznania się do błędu, wypił połowę zawartości kubka duszkiem. Im szybciej, tym mniej odurzony smakiem zostanie, prawdopodobnie. Tak czy tak był straszliwie intensywny, pewnie nawet bardziej od zapachu naparu, który zdążył już pewnie wniknąć w większość powierzchni znajdujących się w komnacie. A było tak pięknie i równomiernie pachniało wszędzie szałwią... Co za miejsce, nie do życia. Kierowany impulsem i cichą nadzieją, że to mu cokolwiek da, dokończył resztkę herbaty i z miną wynalazcy, który właśnie skończył pracę nad swoim ciężkim, przełomowym projektem odstawił naczynie na szafkę nocną. Mickiewicz uśmiechnął się do niego pokrzepiająco, przekrzywiając głowę nieznacznie na bok. Przy oczach pojawiły mu się te charakterystyczne zmarszczki mimiczne, wyglądające trochę jak niewielkie promienie słoneczne; opis taki jest jak najbardziej adekwatny, bo szaroniebieskie tęczówki zawsze zdawały się wtedy jaśnieć czystym błękitem nieba w wyjątkowo pogodny dzień.

𝐀𝐑𝐈𝐒𝐓𝐎𝐂𝐑𝐀𝐓𝐈𝐀. 𝐬𝐥𝐨𝐰𝐚𝐜𝐤𝐢𝐞𝐰𝐢𝐜𝐳 𝐟𝐚𝐧𝐟𝐢𝐜𝐭𝐢𝐨𝐧Where stories live. Discover now