| ogniwo

331 28 7
                                    

[TW: gore, nieco body horror; ogólnie nie polecam osobom wrażliwszym na drastyczne opisy]

Chrust nie był może najważniejszym elementem życia Mickiewiczów, ale, nie oszukujmy się, kiedy mieszka się z piątką dzieci w chacie oddalonej od głównej wsi o kilka ładnych tysięcy kroków, trzeba w tej kwestii polegać raczej na sobie samym; tym bardziej, że samo lokum znajdowało się dosyć blisko skraju jednej z rozległych, lellivańskich puszczy. Czyli jeżeli rodzina chciała lipcową, ale bądź co bądź, chłodną noc spędzić we względnym cieple, któryś z siódemki lokatorów musiał się wybrać po opał do lasu. Traf chciał, że akurat dzisiaj padło na dwóch najstarszych synów Barbary i Mikołaja — mianowicie, dziesięcioletniego Franciszka i ośmioletniego Adama. Aleksander, Jerzy i Antoni zostali w chacie razem z rodzicami.

— Adaśko, no chodź, to ładnie zdążymy! Ile Ty zbierasz ten chrust?

Młodszy chłopiec wytknął mu język, upewniając się że tamten tego nie przeoczy. Przełożył zebrane już gałązki w jedną rękę, drugą poprawiając płowe włosy, które już wpadały mu do oczu. Wyglądał kropkę w kropkę jak jego bracia, poza Aleksandrem i Antonim, którzy mieli włosy w innym odcieniu, ciemniejszym jak u ich ojca.

— Weź się. Mam już cały.

— Tak mało?

— Sam jesteś mało! Jak chodzę z tatą po chrust, to tyle starczy!

— Bo tata bierze dwa razy tyle co ja, ciołku. Czekaj, po prostu dam Ci trochę mojego, a sam jeszcze dobiorę.

Z westchnięciem mającym obrazować załamanie w najczystszej z jego postaci, chłopiec wręcz zrzucił młodszemu bratu na ręce wcale sporo patyków, samemu zabierając się dobieraniem kolejnych do własnej puli. Z braku laku (i wolnych rąk do pracy, ale to swoją drogą) dreptał teraz krok w krok za Frankiem, obserwując uważnie jego poczynania. W sumie tym lepiej, że miał tylko nieść swój przydział. Znając życie, znowu nabrałby nie takich, jak trzeba. A zazwyczaj kiedy trafiał się taki nieadekwatny opał, ogień trzeba było podtrzymywać dzięki gałązkom sosnowym albo świerkowym palonym jeszcze z igliwiem, które zawsze strasznie strzelały iskrami na boki. Wyglądało bajecznie, ale było niebezpieczne – tak zawsze powtarzał im ojciec. Dzisiaj właśnie dlatego, że zbrakło im chrustu zupełnie i od rana w izbie było słychać równomierne i w miarę głośne trzaskanie, chłopcy musieli wybrać się po lepszy opał. Mikołaj poszedłby sam, ale uznał, że lepiej będzie jak zostanie w domu, pilnując ognia na tyle, na ile to możliwe w przypadku tego żywiołu. Przemyślane działanie. Tata zawsze potrafił dobrze planować kolejne postępowania. Starszy z chłopców wyprostował się, aż plecy nieznacznie mu strzyknęły. Skierował spojrzenie na ośmiolatka, czując się jak zwykle nieco doroślej przez sam wzrok któregokolwiek z młodszych braci. Szczególnie Jerzy wzmagał w nim takie odczucia; dwulatek obserwował go często z podziwem większym, niż nawet gdyby patrzył na Mickiewicza seniora. W sumie całkiem to lubił, nawet jeżeli piedestał najstarszego syna wiązał się też z liczniejszymi obowiązkami.

— Teraz dobrze. Chodź, Adaśko. Rodzice pewnie już czekają.

Adam przewrócił oczami na tyle poważnie, na ile pozwalała mu zdrowo zarumieniona dziecięca buzia i usta wygięte w aż nadto demonstracyjną podkówkę. Odrzucił głowę nieco w tył, celem odsłonięcia oczu, na które opadały pojedyncze kosmyki. Musiał chyba zacząć je jakoś wiązać. Spyta o to mamy.

— Taa. Rusz się, coś wolno idziesz, Franek.

— Bo niosę dwa razy tyle chrustu co przedtem, pacanie i zasłania mi trochę oczy. Kieruj mną trochę, albo sam weź ode mnie tą nadwyżkę.

— Dobra. Nie wywal się, korzeń.

— Dzięki stokrotne, prawie na Ciebie wpadłem. Może ja pójdę przodem, a Ty krzycz jak będę szedł na drzewo.

𝐀𝐑𝐈𝐒𝐓𝐎𝐂𝐑𝐀𝐓𝐈𝐀. 𝐬𝐥𝐨𝐰𝐚𝐜𝐤𝐢𝐞𝐰𝐢𝐜𝐳 𝐟𝐚𝐧𝐟𝐢𝐜𝐭𝐢𝐨𝐧Where stories live. Discover now