| pokomplikowanie

348 29 60
                                    

— Więc tak, wyobraź sobie że miałeś ładną dziewczynę blisko, lubiłeś ją, ona Ciebie, potem kapnąłeś się że podobnie jest też z taką jedną inną starszą od Ciebie laską, która notabene ma męża, ale Ty masz z nią jakąś aferę i w międzyczasie zaprosiłeś na bal gościa którego widziałeś jakieś trzy razy i już się w nim w dziwny sposób zauroczyłeś, też być może chcesz mieć aferę, ale nie do końca, ja nie wiem dlaczego ani jak mogę czuć to wszystko naraz. W każdym razie, wyobraź to sobie i teraz powiedz mi, co mogę w tej sytuacji zrobić.

— Zyg, ja Cię uwielbiam, ale nie wiem jakim cudem potrafisz się wplątać w coś takiego. Może opowiedz mi to jeszcze raz, tylko powoli?

Zygmunt poprawił koronę, ze zdenerwowaniem pocierając po tym dłońmi o swoje przedramiona w nędznej próbie rozgrzania się. Uparł się, że muszą pogadać na osobności (w bardziej królewski sposób, oczywiście), więc Juliusz i jego — równie zdrowy co on sam w sezonie zimowym — rozsądek zaproponował wyjście do pobliskiego ogrodu przy tarasie, w którym nie było żywej duszy, jedynie padające z nieba śnieżynki i oni dwaj w półmroku. Dobrze, że surduty dawały chociaż jakieś ogrzewanie. I w razie czego, Adam znał się na syropach.

— To ojciec zaproponował mi zapoznanie się z Elizą, jedną taką hrabiną od nas. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Cypriana, czyli malarza, nadążasz? I w tym czasie chyba byłem już nieco zauroczony Delfiną, ją kojarzysz, księżna od was. I okazało się, że Eliza jest świetna, miła, no i ma takie ładne oczy, miło nam się rozmawiało i tak dalej. W międzyczasie zacząłem orientować się, że Delfina i jej całusy w policzek, notabene dosyć często to robiła, też wywołują u mnie takie motyle w brzuchu i wszystko. A Cypriana widziałem mało razy, to fakt, ale pożyczył mi chustkę. W sensie, nie za rozkazem czy czymś, to było miłe. No i po Długonocy ma malować mój portret.

Słowacki złapał palcami za nasadę nosa, przetwarzając zastraszającą ilość informacji, jaką uraczył go przyjaciel. Jedyny wniosek, na jaki zdołała go naprowadzić dogłębna analiza, stanowiło to, że Krasiński ma kłopoty. I to nawet całkiem spore kłopoty, patrząc na jego niedecyzyjność i wrodzonego chyba pecha w tych kwestiach. Postanowił jednak dzielnie zrobić dobrą minę do złej gry, tak, jak na optymistycznego przyjaciela przystało. Rzadko musiał obejmować takie stanowisko, ale czego nie robi się dla najlepszego przyjaciela?

— Dobrze, a między Tobą a kimkolwiek z Twojej trójcy doszło kiedyś do czegoś, wiesz, poważnego?

— Cóż. Pocałowałem wczoraj Elizę. Delfina dzisiaj w taki fajny sposób przejechała mi palcami dłoni po szczęce. A Cyprian sprawia, że jestem strasznie ciekawy jak brzmi jego śmiech.

— Do licha, Zyg. Preferujesz któregokolwiek z nich w szczególny sposób?

— No właśnie nie! Nie mam pojęcia, które z nich lubię najbardziej, bo wszystkich lubię tak samo, ale inaczej, i chciałbym mieć wszystkich naraz, a ojciec nalega żebym wybrał jednego i nie mam pojęcia którego z nich, bo wszyscy są dobrzy! A ja nie chcę wybierać. Zawsze musiałem iść za dobrem państwa, a teraz nie mam jak i nie wiem, co zrobić.

Zygmunt wybuchł — jak na zdystansowanego władcę, lekkie podniesienie głosu i przemawianie szybszym tonem było praktycznie jak wrzask u niższych klas społecznych —, kuląc nieco perfekcyjną sylwetkę i unikając wzrokiem spojrzenia przyjaciela. Dopóki nie ubrał tego w słowa na głos i przed inną osobą, która nie miała przecież pojęcia o całej sytuacji, faktycznie nie zdawał sobie do końca sprawy, co go tak drażni w sytuacji. Jasne, wiedział, że coś nie gra i że nie czuje się z tym najlepiej, ale po prostu nie zdawał sobie sprawy, co konkretnie mu przeszkadza. Nie chciał decydować. Zawsze albo paru ministrów, albo ojciec, albo kodeks Prawa Nadvenduriańskiego robiło to za niego. Nawet jeżeli chodziło o coś tak prostego, jak wybór miejsca na rozmowę, zazwyczaj robił to kto inny, jak choćby dzisiaj Juliusz. A kiedy nagle znalazł się w trudnej sytuacji, z ojcem, kodeksem i ministrami powtarzającymi mu że to wyłącznie jego wybór, poczuł się jakby z bezpiecznego statku nagle zrzucono go na środek ciemnego, zimnego jeziora, w którym zupełnie nie potrafił utrzymać się na powierzchni. Zwyczajnie chciał płynąć do trzech celów równocześnie, ale nie mógł się przecież rozerwać na części, a wieczne krążenie między nimi wyczerpywało, i to jeszcze jak. Zostawało mu chyba tylko czekanie, aż oni określą swoje stanowiska; ale gdyby zaczął się dopytywać co do tematu, przecież by się zorientowali i mógłby skończyć jeszcze gorzej niż gdyby miał zostać uwięziony w wiecznej niepewności. Albo katowanie się czekaniem, albo podjęcie decyzji, która zapewne będzie miała też nieprzyjemne konsekwencje. Żadna z tych opcji się mu nie uśmiechała.

𝐀𝐑𝐈𝐒𝐓𝐎𝐂𝐑𝐀𝐓𝐈𝐀. 𝐬𝐥𝐨𝐰𝐚𝐜𝐤𝐢𝐞𝐰𝐢𝐜𝐳 𝐟𝐚𝐧𝐟𝐢𝐜𝐭𝐢𝐨𝐧Where stories live. Discover now