Rozdział 70: Ona kluczem jest

110 13 11
                                    

W skrytej wśród gęstej puszczy osadzie Northuldrów wstał nowy dzień. Słońce leniwie wychynęło zza krawędzi kolorowego lasu, od czasu do czasu chowając się za cienką warstwą chmur. Miasteczko powoli budziło się do życia, tak samo jak każdego innego dnia. Zupełnie nie zdając sobie sprawy z wydarzeń, jakie rozegrały tuż obok niego tej nocy.

Poprawiłam uzdę mojego kucyka, zaciskając mocniej jeden ze sznurów. Mój wujek oczywiście zgodził się użyczyć nam czterech swoich wierzchowców na drogę powrotną, gdyż nasze poprzednie zapewne biegały sobie gdzieś daleko, od kilku dni napawając się wolnością. Obrzuciłam smętnym wzrokiem tętniące życiem miasteczko i z westchnieniem przymocowałam jedną z toreb za siodłem.

Jeszcze przed świtem byliśmy spakowani i przygotowani do podróży. Moja kuzynka zaciągnęła nas jeszcze na ostatnie wspólne śniadanie, gdzie wraz z jej rodziną próbowali się nas w jakiś sposób pocieszyć. Bardzo doceniałam ich starania, ale nic nie było w stanie poprawić mi nastroju... nie po tym, jak skazałam naszych ludzi na śmierć. Moją rodzinę także...

- Przejdę się jeszcze chwilkę – powiedziałam cicho do Thorina – Żeby zapamiętać jak najwięcej...

- Nie ma problemu – posłał mi bardzo delikatny uśmiech.

Usiłowałam odwzajemnić gest. Wątpliwe, by mi się to udało, więc po prostu obróciłam się na pięcie i ruszyłam niespiesznym krokiem w stronę słynnej rzeki. Przeszłam kawałek po wilgotnej od porannej rosy trawie, po czym przedostałam się na drugi brzeg rzeki drewnianym mostkiem. Spacerując krawędzią skąpanego w wielu barwach lasu, starałam się wyrzucić nieprzyjemne wspomnienia z głowy i zapamiętać jak najwięcej szczegółów domu mojej rodziny. Jeszcze wczoraj miałam jakąś nadzieję, że tu kiedyś wrócę, albo moi krewni przyjadą do nas... ale teraz? Pogodzona ze swoim losem mogłam jedynie czekać na koniec. Na koniec wszystkiego.

Dotarłam do grupki wierzb. Z cichym westchnieniem odchyliłam długie gałęzie na bok, wchodząc na wiecznie zieloną polankę. Ogarnęłam Drzewo Życia pustym wzrokiem. Co mi było po jego pięknie, jeśli nie mogło ono rozwiązać naszych problemów? Albo jeśli nie wiedziałam, jak w ogóle użyć jego daru?

Odeszłam na bok, obok jednego z wąskich koryt magicznej rzeki, po czym klapnęłam na porośniętym mchem, płaskim kamieniu. Podwinęłam nogi, opierając sobie przedramiona na kolanach. Popatrzyłam przed siebie niewidzącym wzrokiem, zagłębiając się we własnych, depresyjnych myślach.

- Wierz w to – zanuciłam po chwili, próbując za wszelką cenę dodać sobie otuchy – że cud zdarza się... gdy ktoś marzy i... – zamrugałam kilkakrotnie, chcąc odgonić łzy z oczu – i w ten cud wierzyć chce...a pieśń spod serca się rwie, już wiesz – przymknęłam oczy, gdy zaczął łamać mi się głos, po czym wyszeptałam ostatnie słowa, nie mając nawet siły, by brać pod uwagę melodię: – że ona kluczem jest...

Opuściłam głowę z porażką, opierając czoło o kolano. Pociągnęłam nosem, gdy łzy czystej bezsilności spłynęły mi po policzkach. Te po upływie chwili stały się zaczerwienione. Moimi ramionami wstrząsnął jeden szloch.

Po jakichś dwóch minutach coś zaświtało w mojej głowie. Zahamowałam łzy, unosząc lekko drżący podbródek – jednak nie z powodu płaczu, ale... emocji. Zmarszczyłam do siebie brwi.

- Że ona... kluczem jest... – szepnęłam z rozszerzającymi się z realizacji oczami – Pieśń – wymamrotałam, gdy wszystko uderzyło mnie jak kubeł zimnej wody – Piosenka... piosenka jest kluczem...!

Podniosłam się gwałtownie na nogi, przez co niemal nie wygrzmociłam się do płynącej tuż obok rzeczki. Nabrałam gwałtownie powietrza, gdy wszystko zaczęło mieć sens... Po oraz ostatni przeniosłam wzrok na Yggdrasil, po czym ruszyłam sprintem z powrotem do miasta.

Mój ArcyklejnotWhere stories live. Discover now