Rozdział 5. Gabrielle

362 34 303
                                    

***

Irytujący dźwięk budzika otoczył moje uszy i brutalnie wyrwał mnie ze snu. Po omacku błądziłam ręką po szafce, aż udało mi się dosięgnąć telefonu. Sprawnie go uciszyłam, pomstując do nieba na samą siebie. Niemrawo zwlekłam się z łóżka i poczłapałam do szafy.

Upięłam włosy w kucyka, następnie założyłam słuchawki, żeby podczas biegania choć na unikły czas odciąć się od rzeczywistość i zanurzyć w wymiarze niezwykłych tekstów, melodii oraz emocji. Muzyka, jogging, obserwowanie ludzi wokół oraz aktywność, która zbawiennie wpłynie na moją sylwetkę. To połączenie przynosiło skutki, ponieważ odkąd zaczęłam z Milesem, a teraz coraz częściej sama, zwiedzać parki i przeróżne alejki Somerville w szybkim tempie, zauważyłam pozytywne zmiany w swoim organizmie.

Nogi samoistnie prowadziły mnie świetnie znaną trasą, najpierw przez park, potem mniej uczęszczanymi uliczkami, aż finalnie dotarłam do bram cmentarnych.

Nadal krępował mnie klimat tej ziemi, nieco intymność spojonej z falą lamentu. Mozolnie podążyłam ścieżką ku grobowi taty. Nic się nie zmieniło. Raptem krztyna kropel utrzymywały się na jego podobiznie, więc przetarłam je rąbkiem bluzy.

Chociaż taty brakowało od ponad miesiąca to jego nieobecność dawała we znaki.
Dom podejrzanie ucichł, ponieważ nadszedł kres sprzeczek małżeńskich. Mama jedynie wykazywała większe zainteresowanie tylko w kwestii mojej szkoły, studiów Milesa i wytyczonych granic, których mieliśmy kategorycznie przestrzegać.

Mama prowadziła nietuzinkową grę sprzeczności. Raz uderzała nas obojętnością, a za chwilę troszczyła się o każdy szczegół naszego życia. Nawet ten błahy.

— Tęsknię, tato — wymsknęło mi się, a słowa uderzyły w tabliczkę z imieniem ojca.

Odpowiedziała mi cisza. Głuchy i przeraźliwie jednoznaczny bezgłos. Bo pomimo śpiewu ptaków, szelestu liści i palety szmerów  brakowało tej jednej osoby, która była w stanie przywrócić upragniony dźwięk. Odczarować ten ścisk w sercu, gdy natykałam się na wspólne zdjęcia, wspomnienia i przedmioty, których jeszcze nie wyrzuciliśmy. Zupełnie, jakby nadzieja wciąż tliła w nas drobną iskierkę z przekonaniem o powrocie zaginionego ogniwa. Naiwne mrzonki rozlewały się po naszej trójce i ukazywały dystans, jaki tworzył się między nami a mamą.

Mama chodziła otępiała i byle impuls wywoływał jej złość, Miles znikał coraz częściej, a ja bawiłam się w teatr, gdzie każda maska miała znaczenie.

— Wiesz, mieszkamy razem, ale żyjemy osobno — zwróciłam się do ojca i wlepiłam w niego wzrok, a odpowiedziały mi jego ponure, niebieskie tęczówki. — Zabrałeś jakąś część nas ze sobą i ciągle nie chcesz jej zwrócić — dodałam z wyrzutem, chociaż rozumiałam, że to nieodłączny odłamek straty.

Żałoba podstępnie się zakradała i odrywała fragment serca, zabierając go już na zawsze. Pozostawało ślepo wierzyć, że pewnego dnia los będzie wystarczająco łaskawy, by zesłać wypełnienie dla tego oderwanego skrawka.

Wpatrywałam się w grób ojca z przeświadczeniem, że pora spróbować zaakceptować realia, zmierzyć z bolesną prawdą. Everett Bishop żył w przeszłości i w snach, ale wszędzie indziej był zimnym trupem. Samotnie przechadzał się w alternatywnym świecie, gdzie z pewnością siał spustoszenie, a jego wola stawała się prawem. Bo jednego byłam świadoma – nieważne w jakim miejscu, tata zachował charakter i umiejętnie zdobywał dokładnie to, czego chciał. Nie mniej.

— Do zobaczenia, tato.

Wiedziałam, że wrócę. Jeszcze wielu spraw sobie nie wyjaśniliśmy, by mogła spokojnie ruszyć naprzód bez spoglądania wstecz.

Love GamesWhere stories live. Discover now