Nic już nie ogarniam

De blueselwood

136K 6.5K 579

Amber i Rachel to zupełnie dwie różne osobowości. Jednak od zawsze łączyła je nadzwyczajnie silna przyjaźń. C... Mai multe

Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41

Rozdział 42

350 13 8
De blueselwood

Amber 

Może nie sprawiałam takiego wrażenia, ale od zawsze lubiłam koncept tradycji. Nie mówię tutaj o narzucaniu swoich poglądów i nękaniu każdego kto wychyla się z szufladki, którą sobie stworzyliśmy i tłumaczy się chronieniem tradycji. 

Mam bardziej na myśli sytuację, gdy coś się wydarzyło, było dobre i weszło w zwyczaj. Kiedy coś normalnego albo pozornie nic nie znaczącego staje się pewnego rodzaju symbolem dla wtajemniczonej grupy ludzi. Czuję wtedy więź i przynależność, spokój. Każdy buntownik musi kiedyś przyznać, że bycie częścią grupy daje szczęście. Niech każdy sobie mówi co chce, ale człowiek nie został stworzony do życia samemu. 

Kolacja przy margharitach stała się naszą tradycją w czwartki. Początkowo czwartki, ale potem przystanęliśmy na dwa czwartki w miesiącu, zbieranie tak dużej grupy okazało się nieco trudniejsze niż myśleliśmy. 

Wszystko zaczęło się od tego dnia. Jednego z najgorszych dni wszech czasów. 

Gdy Rachel opuściła swój ośrodek rehabilitacyjny i musiała podjąć parę ważnych decyzji. 

Zachować nieplanowane dziecko psychopaty, który ją porwał, prawie zabił czy Bóg jeden wie na co jeszcze on tam nie wpadł? Czy może usunąć je. Czy może oddać komuś innemu. Czy może w ogóle po prostu skoczyć z mostu. I cytuję tutaj Rachel. 

Byłam pierwszą osobą, której o tym powiedziała. Jak w ogóle można doradzi komuś w decyzji tego pokroju? Nie śmiałam nawet udawać, że rozumiałam co czuje. Stałam jak słup soli i gapiłam się na nią licząc, że sama zaraz na coś wpadnie a ja będę mogła tylko przytaknąć. 

Nie poruszałam z nią tematu nas, wydawało mi się oczywistym, że na razie odkładamy ten temat, bo wydarzyły się znacznie większe rzeczy. Wiedziałam, że mnie kocha. Moje ciało swoim mrowieniem nie pozwalało mi zapomnieć, że ja też na pewno kocham ją. Bardziej niż kogokolwiek innego. Nie wiedziałam, że w ogóle da się kogoś kochać tak bardzo. 

Dlatego też, nie umiałam nawet wyrazić tego, jak bardzo cierpiałam patrząc na to, co przechodzi i jak bardzo ją to wyniszcza. Fakt, że nie mogłam nic na to poradzić dobijał mnie. Gdy pomyślałam, że ma do tego wszystkiego przechodzić przez całe 9 miesięcy męki, żeby urodzić mini Adama, małą istotę, która na zawsze by jej przypominała o tamtych wydarzeniach... Gdyby to zależało ode mnie dawno bym to wyskrobała. Rachel musiała o nim zapomnieć i ruszyć dalej, żyć dalej i starać się wrócić do normalności. 

Jednak to nie była w żadnym stopniu moja decyzja. Jedyne co mogłam robić to leżeć z nią przez tydzień na łóżku i głaskać ją swoją zdrową ręką, płakać razem z nią i trzymać gdy dostawała ataków paniki. 

W końcu Rachel zdecydowała się powiedzieć matce o swojej ciąży. Unikała tego jak ognia, ale przekonywałam ją, że trzeba coś z tym zrobić. Im szybciej tym lepiej. Wystarczyła jedna wizyta w domu rodzinnym Rachel żeby podjęła decyzję. Decyzję, która znowu złamała mi jeszcze trochę serce. 

Rodzina postanowiła zafundować jej wyjazd do Europy, w Alpy, do ośrodka zdrowia psychicznego dla młodych osób. Według nich odcięcie jej od rzeczywistości najlepiej zadziała na jej stan i pomoże jak najszybciej podjąć właściwą decyzję. Rachel przystała na ten pomysł. Nie trzeba było nawet jej na to zbyt długo namawiać. Wystarczyło szybkie spojrzenie na ich witrynę z kozą na głównej stronie i już była kupiona.

Mimo, że nie podobało mi się to co postanowiła, musiałam ją wesprzeć. Musiałam to zrobić, bo widziałam, że ona już nie zmieni zdania. Kiedy wróciła od matki w jej oczach w końcu można było zobaczyć spokój. Morze smutku i zmęczenia nadal tam było, ale ewideteie odzyskała spokój. A widząc kogoś mającego tragiczne ataki paniki jeden po drugim, dopełniane rozpaczliwym szlochem i kończące się zapadaniem w kilkugodzinną śpiączkę, spokój to jedyne czego dla tego kogoś chcesz. Skoro musiała przelecieć ocean, aby zaznać spokoju i odpocząć od tej wegetacji... Trudno... 

Nie mogłam więcej znieść widzenia jej w tak wielkim bólu. Dlatego zachowałam się jak zachowałby się każdy dla ukochanej. Zrobiłam to, co zabijało mnie od środka i zmuszało do rozstania, dla jej dobra i dla jej szczęścia. Przybierałam kamienną twarz, przyklejałam na siebie smutny uśmiech i pakowałam się z nią. Zaoferowałam pojechanie z nią na lotnisko, ale powiedziała, że woli to zrobić z rodzicami. ,,Nie wytrzymam bez ryczenia, a nie chce w takim stanie lecieć paru godzin, wolę lecieć lekko poirytowana po kontakcie z mamą", powiedziała mi gdy ją o to spytałam. Może to i lepiej. Nie wiem czy dałabym radę patrzeć się jak odchodzi do bramki na lotnisku bez kompletnego rozsypania się. 

Dlatego odwiozłam ją pod apartament rodziców. Wcześniej pojechałyśmy do mieszkania chłopaków żeby miała szansę pożegnać się też z nimi. Tak jak przewidywałam, zrobiło się ckliwo. 

Jednak to i tak było nic w porównaniu do naszego pożegnania. Stałyśmy pod wejściem do budynku, w którym mieszkali Rapsberry-owie przytulone do siebie przez conajmniej 15 minut. I jej, i mi po policzkach leciały samotne łzy. Z jakiegoś powodu bez całego dalszego syfu związanego z płakaniem. 

Powiedzenie, że było mi ciężko byłoby niewybaczalnym niedopowiedzeniem. Miałam wrażenie że ktoś wyciął mi fragment piersi i do środka dostaje się zimne powietrze. 

Obiecała mi, że będzie się odzywać, że da sobie radę. Zapewniła mnie, że to dobra decyzja. Wierzyłam jej, wierzyłam, że serio tego potrzebuje, dlatego też zapewniałam ją, że nie musi do mnie pisać ani dzwonić jeśli ma to jej pomóc. Z bólem, ale obiecałam jej to. Wiedziałam, że to jest właśnie to, co musi się stać. Nieznacznie jak bardzo mi się to nie podobało. 

Po najtrudniejszym rozstaniu jakie musiałam przeżyć wróciłam zapłakana do mieszkania chłopaków. Czuli, że przyjdę i zamówili jedzenie. Oprócz tego przyrządzili całe morze margharity. Spędziliśmy resztę wieczoru siedząc w ciszy i pijąc. 

Od tamtego czasu mrożące uczucie w piersi powoli malało (bardzo, bardzo powoli), ale czwartki stały się Dniem Margharity. Nieważne czy domowej, czy w knajpie. Przez to niesamowicie smutne wydarzenie przypadkiem stworzyliśmy sobie swoją własną tradycję.

rok później


Scott 

- Wybaczcie, ja po prostu nie mogę tego zmienić - powiedziałem wzruszając ramionami. 

- Naprawdę, życie z sknerą nie jest proste - powiedział Marshall biorąc jednocześnie kolejny łyk truskawkowej Margarity.

- Nie uważam faktu, że z niechęcią płacę kilkanaście dolarów za napój, który mogę zrobić sam w domu, za bycie sknerą - odpowiedziałem. 

- Właśnie to powiedziałaby sknera - wymamrotał Marsh. 

W ten czwartek zdecydowaliśmy upić się tequillą w formie drinka w prawdziwej meksykańskiej knajpie. Była bardzo urokliwa, ze świetną muzyką i pachniało naprawdę niesamowicie, ale pewnych rzeczy nie da się już zmienić. Dorastanie sierotą wiązało się z uważaniem na każdy wydany cent. Wiedziałem, że Amber na pewno mnie rozumiała. Przecież to tak się poznaliśmy będąc jeszcze dziećmi. Oboje zwijaliśmy coś z sklepów i notorycznie się na siebie napotykaliśmy. Jeśli dobrze pamiętam kiedyś zgarnęła ostatnią paczkę Oreos, na którą czyhałem conajmniej kwadrans. Pobiegłem za zakapturzoną chudziną, której chciałem nawrzucać, jednak gdy ją dorwałem i zobaczyłem, że to dziewczyna odpuściłem. Bieda biedą, ale na pewno nie rzucałbym się na dziewczynę za paczkę ciastek. Zaczęliśmy rozmawiać i tak już zostało.

Teraz też dostrzegałem w jej spojrzeniu moralne wsparcie. Coś w stylu "nie jesteś sknerą, masz to w naturze i ja o tym wiem". Uśmiechnąłem się więc do niej i wziąłem łyka własnego drinka. 

Kurde. 

Nigdy nie powiedziałbym tego na głos, ale to było naprawdę lepsze niż moja domowa margarita. Głupi mus truskawkowy z tequilą spływał mi po gardle jak nektar greckich bogów. 

- A tak w ogóle kiedy przychodzi Lucy? - dzięki Bogu Erin odciągnęła ode mnie uwagę i mogłem w spokoju ulegać sekretnej ekstazie. 

Amber sprawdziła godzinę na zegarku na ręce. 

- Powinna już być - powiedziała marszcząc brwi. - możliwe, że znowu przedłużył jej się dyżur. Wciąż jej powtarzam, że powinna być co do tego bardziej asertywna. 

Jak na zawołanie do restauracji wbiegła zdyszana Lucy. Pomachałem ręką w jej stronę. Od razu uśmiechnęła się i kiwnęła w naszą stronę. 

- Hej! - powiedziała podbiegając do nas. - przepraszam za spóźnienie.

- Jest za co - odpowiedziała jej Amber kiwając głową z dezaprobatą. 

Lucy pochyliła się i pocałowała ją w policzek. 

- Cześć skarbie. Widzę, że pogodna jak zawsze.

Cieszyłem się, że Amber zaczęła się z kimś spotykać. Wszyscy bardzo polubiliśmy Lucy. Została nam przedstawiona niecały miesiąc wcześniej, a randkować zaczęły zaledwie dwa i pół miesiąca temu. 

Musiało minąć trochę czasu, aby Amber w ogóle zaczęła wychodzić z domu. Ostatni rok był dla niej bardzo ciężki, kolejny do kolekcji traumatycznych przeżyć. Bolało mnie jak wiele musiała przechodzić. Koniec końców mając dopiero 22 lata przeżyła więcej niż ktokolwiek inny kogo znam. A mieszkałem pół życia z porzuconymi sierotami. 

Dlatego właśnie wszyscy poczuliśmy ulgę, gdy powiedziała, że zaczęła się z kimś spotykać. I jeszcze większą ulgę, gdy zobaczyliśmy, że Lucy nie jest wysoką szczupłą blondynką (aka kopią Rachel). 

Lucy była mulatką, odrobinę wyższą niż Amber, o krągłej figurze. Zawsze była uśmiechnięta i pozytywna. Na głowie sterczało jej jasnobrązowe afro, każdy loczek sterczał w inną stronę. Można powiedzieć, że miała jedną z tych "baby faces", co tylko dodawało jej uroku. Całość uzupełniał fakt, że pracuje jako pielęgniarka na oddziale dziecięcym. Prawdziwy anioł i chwała niebiosom, przeciwieństwo Rachel. 

Spotkały się w idealnym momencie, Amber akurat wychodziła z żałoby po fakcie jak Rachel oznajmiła jej, że chce urwać na jakiś czas kontakt. Miałem szczerą nadzieję, że taka miła dziewczyna jak Lucy pomoże mojej przyjaciółce z jej złamanym sercem. Jednak ciężko stwierdzić czy zadziałało, czy nie. Czy ona nadal kocha Rachel i wciąż o niej myśli, tylko postanowiła ukrywać to przed przyjaciółmi. Amber zupełnie zamknęła się na ten temat, nawet do mnie. Póki nie było burzy postanowiłem nie martwić się na zapas i po prostu mieć na nią oko. 

- Będzie bardziej pogodna po paru drinkach - powiedziała Ernie. 

Cieszyłem się, że i ona odnalazła się w naszej grupie. Nawet bardzo się tym cieszyłem. Ale to już dłuższa historia... 

Zapowiadał się kolejny przyjemny wieczór przy quesadillach i słodkich, zdecydowanie zbyt dobrych i zbyt drogich, margaritach. 

***

No wiem... 

Tak długiej przerwy nie było. Trochę miałam rzeczy do pozajmowania się, potem wattpad postanowił mi zablokować konto (możliwe, że sama je zablokowałam przez zapomniane hasło, I guess we'll never know), potem studia, ale koniec końców jestem z powrotem. Na dobre mam nadzieję. Tęskniłam za Wami i za moimi nowojorskimi znajomymi. Jest mi przykro, że tyle historia była zawieszona, nie wiem jak przeprosić. Jedyne co mogę powiedzieć, to, że powody nie były błahe. Życie bombardowało mnie bez litości różnymi kryzysami, większymi i mniejszymi. Jednak naprawdę byłam z Wami cały czas myślami. 

Mam nadzieję, że nadal tam jesteście, że wrócicie i dalej będziemy kontynuować przygody. Jedno wiem na pewno, mam głowę pełną pomysłów... Jeśli detoks robi coś dobrego to na pewno to coś się stało i moja wena tylko się polepszyła. 

Postaram się o nowe części szybko jak się da. Cieszę się, że nadal jesteście i życzę wszystkiego dobrego. 

Jak zawsze, odczucia, opinie i przemyślenia w komentarzach bardziej niż mile widziane. 

Całuję Was (tak dobrze, że na pewno wybaczycie mi tę nieobecność, serio bardzo dobrze całuję wierzcie mi na słowo) i do następnego xxxx 

Ola 

Continuă lectura

O să-ți placă și

Ride Or Die 18+ De noname__16

Ficțiune adolescenți

1.4M 36.8K 56
Mila Taylor to 17 letnia dziewczyna. Przeprowadza sie do starszego brata po śmierci rodziców w wypadku samochodowym. Wyścigi, adrenalina, strach to j...
106K 1.7K 155
Hejo, wrzucam tutaj opowiadanie z rodziną monet. Czasem jest Instagram i zdjęcia ale głównie jest opowiadanie.
Hailie Monet - 12y De nolehs4sska

Ficțiune adolescenți

57.1K 2.6K 30
Cześć! To moja kolejna praca o tej tematyce. Tym razem Hailie ma 12 lat. Na początku książki Shane i Tony mają 16 lat; Dylan 17 lat; Will 24 lata; V...
15.7K 1K 19
Co by się stało gdyby Hailie znów miała taką relację z braćmi?Jak by się potoczyło życie jej dzieci?I jakie niebezpieczeństwami sprowadzi ich nazwisk...