Biały elf

Bởi AlorAnil

258 23 0

"Quaerite et invenietis" ~ Szukajcie, a znajdziecie. Estalavanes, żyjący jako marny posługacz w noclegowni, j... Xem Thêm

Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32

Rozdział 22

4 0 0
Bởi AlorAnil

- Pierdolę taką robotę! Nic, tylko straszymy zwierzęta w lesie! Odpuściłby sobie Niedźwiedź te dodatkowe nocne patrole. I tak nic tu nie ma!

     - Zawrzyj się wreszcie! Własnych myśli nie słyszę przez to twoje biadolenie.

     - Nie dziwota, że licho zniknęło. Was to się słuchać nie da.

     - Morda, psy! - Dopiero czwarty z najemników skutecznie uciszył zgraję, przyciągając gniewne spojrzenia i nietęgie pomruki. - Nie słyszę sowy.

     - Na chuj ci teraz sowa? - burzył się pierwszy. - Może poluje. A może nas obserwuje i ma wyjebane.

     - Obserwować nas może zupełnie co innego, a przez wasze bezsensowne pierdolenie tracimy przewagę zaskoczenia. - Brodaty mężczyzna ukradkiem przyłożył dłoń do głowicy miecza upewniając się, czy jest poluzowany. Nie podobała mu się ta cisza. A jeszcze bardziej nie podobało mu się zachowanie jego ludzi. Byli niczym gromada hałaśliwych szczyli na wiejskim festynie. - Słyszycie?

     - Co mamy słyszeć?

     - O tym mówię, nie słychać żadnych zwierząt - odwarknął. - Owady milczą. Ptaki milczą. Nawet wilki jakby nieobecne. I przez was pojęcia nie mam czy to z naszej winy, czy cholera raczy wiedzieć czego.

     - Hehe, Jody ma pietra.

     - A ja i tak liczę, że jaką rusałkę wypatrzymy - wymamrotał z nadzieją piąty, dotychczas milczący i uważny. - Ponoć stają się widoczne nocą po deszczu, a tu nieopodal jest stawik...

     Tropiciel imieniem Jody zatrzymał się. Usiłował opanować nerwy na tyle, by nie przywołać do porządku jednego z drugim. Denerwował się, bo przydzielono mu wyjątkowo nierozgarniętych ludzi przejawiających kompletny brak profesjonalizmu. W jego osobistej reakcji nie było nic z lękliwości, znał ten las jak własną kieszeń, tutaj ćwiczył i wielokrotnie nocował. Poza tym raporty wskazywały, że leśne widmo zniknęło. Nie zmieniało to jednak ich kompetencji - wciąż powinni być czujni i ostrożni. Zjawa już się nie pojawiała, nie mieli jednak pewności, czy co innego nie zajęło jej miejsca, skutecznie przeganiając ją z posterunku.

     Charakterystyczny gwizd zmusił ociągającego się człowieka do podążenia za odgłosem. Sygnał ostrzegawczy powtórzył się, toteż z bijącym mocno sercem Jody pomknął na spotkanie z towarzyszami, którzy niewątpliwie znaleźli coś niepokojącego na swojej drodze. W przejęciu nawet nie zwrócił uwagi kiedy ludzie umilkli a las odżył, odzywając się kojącym nocnym głosem.

     Jody zrównał się ze stojącymi w półkolu mężczyznami i powiódł wzrokiem po ich niewyraźnych twarzach. W ciemnościach dojrzał niewiele szczegółów, tyle co w świetle gwiazd prześwitujących zza zasłony chmur i liści. Smugi brązowej farby maskującej pokrywającej ściągnięte oblicza nie ułatwiały mu zrozumienia sytuacji. Spojrzał przed siebie, dokładnie w punkt obrany przez pozostałych, ale niczego nie zauważył.

     - O co chodzi? - szepnął w noc. Chłodny wiatr daleko poniósł jego słowa.

     - Coś dużego tu było, jeszcze przed chwilą - napięcie w głosie podkomendnego z siłą sugestii oddziaływało na resztę. Już nie byli skorzy do marudzenia. - Poruszyło się, tam!

     Naturalnym odruchem byłoby wyjęcie mieczy, jednak zwiadowcy Niedźwiedzi kierowali się innymi zasadami. Nade wszystko liczyło się ich bezpieczeństwo. Rozpoznawszy zagrożenie salwowali się ucieczką, by zająć stanowiska obronne i ostrzelać wroga z dystansu. Obecnie zagrożenie nie było rozpoznane, trwali więc w bezruchu i nasłuchiwali powtórki.

     Aż w końcu usłyszeli.

     A wtedy było już za późno na reakcję.

     Ogromna postać rozmiarami przerastająca Złowieszczego Niedźwiedzia wyłoniła się dosłownie znikąd, materializując za plecami piątki mężczyzn zwabionych w starą jak świat pułapkę. Długie, muskularne ramiona błyskawicznie wysunęły się z rękawów obszernego płaszcza. Pazurzaste palce schwyciły skórzane rękojeści mieczy najbliższych dwóch najemników, nagłe szarpnięcie wyrwało je z bezpiecznych pochew przy szerokich pasach. Rozległ się zgrzyt. Zaalarmowani zwiadowcy obrócili się, podczas gdy napastnik już działał z oszałamiającą skutecznością.

      Już gdzieś widziałem podobne kły..., przemknęło przez głowę Jody'ego tuż przed dekapitacją. Gorąca krew wytrysnęła z paskudnej rany zadanej jego własnym mieczem, obryzgując czwórkę ludzi ze zgrozą śledzących płynne, gładkie cięcie oddzielające brodaty czerep od karku.

     Nim bezgłowe ciało upadło na wilgotne poszycie, kolejny z mężczyzn zginął, gdy ostrze jego broni aż po sam jelec weszło między rozszerzone przerażeniem oczy. Humanoidalna bestia nie włożyła wiele wysiłku w brutalne pchnięcie, którym przyszpiliła trupa do ziemi. Wypuściwszy utkwiony w czaszce ofiary oręż, olbrzym wyprostował się na zatrważającą wysokość. Pozostała trójka już trzymała w drżących rękach miecze i łuk, wycofując się na bezpieczną odległość.

     Imt Czarny zacisnął pazury na katowskim mieczu. Wyczuwał ludzki strach, skrajne przerażenie płynące z przekonania, że niebawem podzielą los swoich kompanów. Jakże cudownie rozruszać mięśnie po tak długim okresie trwania w stagnacji!

     - Co to, kurwa, jest?!

     Zdenerwowany okrzyk był raczej oznaką przedśmiertnej paniki, aniżeli ciekawości.

     Szaleńczy grymas przeciął surową, trupiobladą twarz Imta, prezentując szereg ostrych zębów, z których cztery kły w charakterystyczny sposób wyrastały ponad resztę.

     Jeden z mężczyzn nie wytrzymał napięcia. Rzucił się na napastnika z desperackim okrzykiem gniewu i rozpaczy, a za jego przykładem poszedł drugi - owładnięty żądzą zemsty nie myślał, co robi. Podejdą go z dwóch stron, zaatakują równocześnie i choćby zranią, dając trzeciemu sposobność do szycia z dystansu.

     Imt nie silił się na kontrolowanie ich ruchów. Zwinnie uchylił się przed cięciem nadchodzącym z prawej, a drugie, biegnące płasko na wysokości lewego przedramienia, odbił płazem zakrwawionego miecza. Iskry oświetliły olbrzymi kształt, a szczęk obwieścił jego rychłe zwycięstwo. W wielkich łapskach ostrze zdawało się zabawką, jaką posługiwać się mogło dziecko udające wojownika i wyglądałoby to wręcz komicznie, gdyby nie tragizm całego zajścia.

     Humanoid kopnięciem w obojczyk odesłał nacierającego ponownie dwunoga, na oku mając tego drugiego, z którym znów starł się mieczem. Odepchnął go, lecz człowiek z podziwu godną zawziętością napierał na niego raz po raz, zmuszając do przyspieszenia wymiany ciosów. Imt przyjął taktykę służącą nie tyle pozbyciu się naprzykrzającego robactwa, co raczej dostarczeniu sobie brutalnej rozrywki. Pierwszego rozwścieczy ciągłymi unikami, zaś drugiego zajmie na tyle, by trzeci wreszcie naciągnął cięciwę. Poświęci się, by poczuć rozkosz, niemal ekstazę płynącą z apogeum ich histerii. Niech ujrzą, że marna broń nie czyni mu krzywdy. Niech złamią się pod naporem jego niezniszczalności. Niechaj przytłoczy ich świadomość, że od samego początku byli bez szans.

     Smok wpadł w kontrolowany szał, kiedy strzała z impetem wbiła się w jego prawy bark, nieznacznie wytrącając go z równowagi. Głośna radość najemników nie trwała jednak długo, jako że ranna ręka z jeszcze większą mocą naparła na człowieka, z trzaskiem odtrącając jego miecz i wystawiając obleczoną skórzanym kirysem pierś. Imt zdrowym barkiem staranował go, zrywem krzepkiego cielska posyłając na pień drzewa.

     Pozbawiony tchu mężczyzna stęknął, osuwając się na ziemię. Nadal jednak kurczowo ściskał swój miecz.

     Imt do perfekcji opanował niewielkie pole bitwy, którego pilnował nie tylko wzrokiem, ale każdym wrażliwym zmysłem.

     Kolejny pocisk śmignął przy ostro zwieńczonym uchu, gdy leśne widmo okręciło się wokół własnej osi, tnąc ukośnie od dołu. Niespodziewający się takiego obrotu wydarzeń nieszczęśnik nie zdążył uskoczyć. Czerwony wykwit śladem cięcia wyżłobił skórzaną zbroję i mężczyzna zatoczył się jak pijany. Z okrzykiem zdumienia popatrzył w dół, na krwawy wysięk. Smok stracił nim zainteresowanie w momencie, gdy następna strzała dosięgnęła jego okrytej płaszczem piersi... i odbiła się z przenikliwym skrzypnięciem.

     Wystarczyła sekunda, by ponad dwumetrowy cel zniknął z pola widzenia klęczącego strzelca, pojawiając się tuż za nim niby cień śmierci. Podrzuciwszy broń, Imt zmienił chwyt, sztych kierując prostopadle w dół, i pchnął ile sił w potężnym ramieniu. Z lubością patrzył na stal z chrzęstem i mlaśnięciem przebijającą kość oraz miękką tkankę, z wolna zagłębiającą się w czubku głowy. Zapach krwi oraz emocje towarzyszące zabójstwu upajały go jak najprzedniejszy trunek. Nic nie smakowało lepiej niż wendeta!

     Smok stracił drugi miecz, lecz wyeliminował trzech najemników. Musiał uważać, by nie zostawić śladów pazurów lub ugryzień, inaczej jego misterny plan spełznie na niczym.

     Ciało, z rękojeścią miecza wystającą z gęstwiny zlepionych krwią włosów, opadło powoli na bok, odsłaniając zabezpieczoną w pochwie broń. Broń należącą już do mistrzowsko odnajdującego się w boju smoka.

     Układając nowy miecz w dłoni, zlustrował otoczenie, poszukując dwóch rannych ludzi. Pierwszy, ze zmiażdżoną klatką żebrową, dławił się i wymiotował krwią. Jego pierś wraz z pancerzem była nienaturalnie wklęsła w punkcie spotkania z masywnym napastnikiem. Drugi, sapiąc i ociekając posoką, chwiejnie oddalał się z miejsca zbrodni. Imt nie mógł do tego dopuścić. Musieli być wszyscy w jednym miejscu. Wszyscy. Co przyroda uczyni z ich gnijącymi truchłami później, było wyłącznie jej sprawą.

     Pora dokończyć pierwszą połowę wielkiego dzieła.

     Ludzka dłoń w brudnej od krwi rękawicy zsunęła się z chropowatego pnia drzewa. Błądząc, dotknęła śliskiego materiału zakurzonego płaszcza, którego jeszcze przed chwilą tam nie było. Rozedrgany, mętniejący wzrok uniósł się wzdłuż potężnej sylwetki, zatrzymując dopiero na obwiedzionych cieniem zielonożółtych ślepiach. Obute stopy zwiadowcy straciły oparcie, kiedy palce zwieńczone pazurami zamknęły się na jego miękkiej szyi, wgniatając w nią skórzany kołnierz pancerza. Krztusił się. Konwulsyjne drgawki wstrząsnęły zwisającym luźno ciałem, z którego powoli skapywało życie. Czerwień obojętnie wsiąkała w runo, gdy uniesiony nad ziemię człowiek wyrywał się słabo, bezskutecznie walcząc o oddech. Aż w końcu rozległo się chrupnięcie miażdżonej krtani i pękającego karku, znikające bez echa pośród szumiącego listowia osłaniającego miejsce jatki.

     Wyraz nadludzkiego cierpienia na brudnej twarzy człowieka poszerzył bestialski uśmiech kata. Wybałuszone oczy zgubiły ostrość spojrzenia, a zachwycający charkot oraz następująca po nim cisza potwierdziły zgon zwiadowcy. Tylko krew kapała bez ustanku swoim powolnym rytmem.

     Biorąc zamach, smok cisnął cuchnącym fekaliami trupem na sam środek polany, gdzie rozegrały się makabryczne sceny. Z odgłosem łamanych kości grzmotnęło tuż obok rzygającego krwią człowieka, ostatniego z piątki. Jaka szkoda, że tak szybko musiał popsuć swoje zabaweczki. Czuł jednak, że to dopiero początek zabawy. Preludium głównej pieśni, jaką unisono wyśpiewywała krew wrząca w jego żyłach.

     Niespiesznie pokonywał dystans dzielący go od najemnika, którego niebieskie oczy były tak puste, jak puste mogły być oczy człowieka skazanego na egzekucję. Drapieżca nie przejmował się strzałą sterczącą mu z barku. Rozchełstany czarny płaszcz nosił pamiątki stoczonej walki, jednak widoczne pod księżycowym niebem ciało nie zdradzało znamion skaleczeń czy sińców. Było nienaruszone. Obrzydliwie blade i gładkie jak wężowa skóra, niemal nagie, nie licząc połyskującej złotej płyty obszernego pektorału osłaniającego pierś i czarno-białego szendytu na biodrach przypominającego zmyślną spódniczkę uszytą z łączonych materiałów.

     Rzężąc, tropiciel czekał na swój koniec. Mocniej zacisnął drżące palce na skórzanej rękojeści, zauważając siną stopę poprzecinaną grubymi rzemieniami.

     Skąd ten skurwiały sandalarz się tu wziął?!, pomyślał tracąc rozum. Zaraz też postradał życie, kiedy solidna podeszwa pchnęła go w tył, a czubek miecza bezceremonialnie rozpłatał mu gardło. Wspaniałe rubiny kładły się na butwiejących liściach, gdy spoglądał w bezkres nieba, nie dostrzegając już diamentów rozsypanych na atłasowym firmamencie.

     Prajaszczur przyjrzał się martwemu człowiekowi. Ten zwiadowca także nie miał tatuażu na lewej połowie umorusanej farbą twarzy. Żadnego z piątki nie naznaczyła również sygnatura poszukiwanego.

     Niespełnione pragnienie wykrzywiło wąskie wargi. Malowany Pies grał mu na nerwach, strzępiąc je bezlitośnie. Podczas niebezpiecznych zabaw w kotka i myszkę jako jedyny potrafił podejść najbliżej niego; w pełni wykorzystywał swe marne talenty, a krztyna szczęścia wielokrotnie pomogła mu wywinąć się śmierci oraz niefortunnym wypadkom, o jakie nietrudno w ciemnym, głębokim lesie. Imt liczył, że z najwyższą rozkoszą zabije go po niezliczonych nocach, kiedy to nęcił go i drażnił swym zapachem. Zapachem poszukiwanego. Aczkolwiek nie było mu to dane. Nie dzisiejszej nocy.

     Obowiązki wzywały, a czas dobiegał końca. Drugi akt tragicznej sztuki zbliżał się nieuchronnie, wymuszając na nim zdecydowane działanie. Musiał się spieszyć, inaczej wzięty z zaskoczenia straci resztę przewagi.

     Imt Czarny sięgnął po broń, której człowiek nawet po śmierci nie chciał wypuścić ze sztywnych palców. Przymknąwszy dwukolorowe oczy odchylił głowę i krzyżując na piersi klingi, wziął uspokajający wdech. Powietrze opuściło jego usta niby leśny wiatr targający liśćmi, a włosy ułożyły się miękko na wzór szerokiego grzebienia.

     - Wasze esencje odnajdą miejsce u boku Tego, Który Daje i Odbiera, którego w swej ignorancji zwykliście przeklinać za występki niesłusznie mu przypisywane – syczał w niezrozumiałym języku żarliwą modlitwę. - Darczyńco, panie we władaniu posiadający wszystko co żywe, przyjmij tych, którzy zbłądzili na swej drodze, gdyż nie są oni w mocy samodzielnie jej odnaleźć. Otocz ich opieką, jak i następnych, którzy niebawem do nich dołączą. Usłysz prośby pokornego sługi swego, czyniąc mu honor bycia Twoim Pierwszym.

     I Darczyńca odpowiedział.

     Obcowanie z pozazmysłową obecnością sprawiło Imtowi efemeryczną przyjemność z rodzaju tych kojących i wyciszających. Ulotny dotyk Wszechmocnego utwierdził go w przekonaniu, że postępuje w zgodzie z naturalnym, odwiecznym prawem. Jego działania były słuszne i zostały docenione, a esencje zabitych poprowadzone ku odrodzeniu. Ku Wszechrzeczy.

     Czarny smok o niezwykle jasnej skórze pławił się w spirytualnej aprobacie swego jedynego oraz prawowitego pana. Piastując potężne stanowisko arcykapłana, Imt zwany Czarnym był zwiastunem kataklizmów oraz roznosicielem plag. Związany umową z „Panem" nie poczuwał się do obowiązku informowania go, kim jest w istocie, wciąż bowiem był śmiertelny. A raz zabity arcykapłan nie zmartwychwstanie, na przekór fałszywym legendom oraz zmyślonym przekazom. Wypadki nie toczyły się w ten sposób.

     Rozchylając powieki, zaciągnął się zapachem magii niesionym przez wiatr. Grot utkwiony w ciele tuż pod pektorałem wyśliznął się z zasklepiającej się rany, zahaczając o podarty materiał płaszcza. Nienaruszona strzała z szelestem wpadła w gnijące liście.

     Nadchodzili.

     Perfekcyjne, acz nieprzypadkowe zgranie. Rycerze Zakonu odkryli jego prezencję w nurcie leśnych ciemności. Z nimi nie pójdzie mu tak łatwo jak z najemnikami. Zakuci w białą stal paladyni byli biegłymi wojownikami, a nie miękkimi zwiadowcami odzianymi w wyprawione skóry. Od dziecka przechodzili szkolenia w ekstremalnych warunkach, a broń, w której się specjalizowali, była przedłużeniem ich rąk - równie niebezpieczna i śmiercionośna co ostre, przenikliwe umysły skryte pod nieprzeniknionymi hełmami. W boju funkcjonowali zgodnie z nieludzkim instynktem, nie tracili czasu na obmyślanie dalszych posunięć i strategii. Byli zupełnie jak bezlitośni zabójcy, a nie świątobliwi mężowie, za których uchodzili wśród prostego ludu. Zabijali wprawnie jak on sam. Nad czym się tu rozwodzić, skoro Zakon Paladynów powstał z myślą o dniu dzisiejszym? O tym, co miało nadejść, a czego oczekiwali przez mijające stulecia względnego pokoju. A przecież licho nie śpi... Już nie śpi.

     Imt mógł ich nienawidzić i robił to z ochotą, wszak wiedli oni prym w trakcie Zimnej Rzezi. Musiał ich jednak szanować, gdyż mogli realnie zagrozić jego interesom. Interesom Pana.

     Zapach ludzi i stali stawał się natarczywie intensywny. Czarny smok rozłożył ramiona i wypiął skrytą pod połami płaszcza pierś, opuszczając dwa splamione krwią miecze ukośnie względem boków. Czekał, gromadząc w sobie moc konieczną do wygrania nadciągającego starcia. Przebiegł palcami po lepkich od krwi rękojeściach, jakby w wyrazie zniecierpliwienia, i kręcąc nimi młynki, rozgrzewał nadgarstki przed finałem sztuki wojny. Potyczka z najemnikami była igraszką. Walka w zwarciu wsparta magią i suprareniną będzie wyzwaniem.

     Energia buzowała, ostrzegając przed obcą emanacją. Było ich trzech, wypoczętych i opanowanych. Wiedzieli, czego się spodziewać, jak i on wiedział, czego oczekiwać. Przymrużył oczy, oddając się we władanie aury Wszechmocnego.

     Wrażliwy słuch wychwycił ciężki krok miażdżący gałązki i igliwie. W wyobraźni dojrzał płonące w magicznym świetle zbroje płytowe, mimo najlepszej konserwacji zgrzytające cicho przy każdym ruchu. Tarcze, ogromne pawęże niemal tak wielkie jak oni sami, obijały się o ramiona, biodra i uda. Ów jazgot przepłoszył zwierzęta w promieniu niespełna kilometra. Paladyni nigdy się nie skradali. Byli wojownikami i żołnierzami, z dumą szli na front jako pierwsza linia, a ich pancerna konnica siała postrach wśród wrogich frakcji krain ościennych.

     Blask magiczny ogrzał okryty czernią grzbiet Imta, rozświetlając scenę mordu. Cień niewzruszonej góry przysłaniał ostatnią ofiarę, której zmiażdżył żebra i przepołowił gardło, wieńcząc dzieła paskudnej rzezi. Smok mrugnął raz i drugi, wracając do zimnego, pełnego przemocy świata. Z lekka obracając twarz, zerknął ponad ramieniem na przystających u skraju polany rycerzy. Ich zaletą było to, że naprawdę rzadko kłamali, a już wcale nie ukrywali się w nurcie. Byli jak płomień świecy w ciemności.

     - W samą porę, święci mężowie - wysyczał kpiąco. - Spójrzcie tylko, co dla was przygotowałem.

     - Na litość Tarthosa, toż to Awatar Przeklętego!

     Wstrząśnięty rycerz zacisnął opancerzoną pięść na imaczu pawęży. Drugi opuścił przyłbicę skrzydlatego hełmu, szykując się na starcie z wrogiem. Trzeci, milczący i nieporuszony, poluzował bastardowy miecz spoczywający w skromnej pochwie przy lewym biodrze. Ciemnych, przenikających smoka na wskroś oczu nie odrywał od jego profilu.

     Instynkt podpowiadał Imtowi, że z tym będzie tańczył do samego końca.

     Odwracając się, prajaszczur mimowolnie spowił ciało metamagiczną powłoką, w którą zaraz uderzyły trzy wrogie aury gotowe poskromić złego ducha. Uśmiechnął się szyderczo, demonstrując wyposażone w niedostrzegalne zadziory kły. Podobało mu się, że jego ofiary były świadome jego tożsamości. Delektował się chwilą, w której dwóch ludzkich mężczyzn poznało na własnej skórze słabość wynikającą ze zwątpienia. I obrócił to na swoją korzyść, zatruwając ich serca niepewnością oraz odbierając im wszelką wiarę w zwycięstwo.

     - Odegnaniem zła niczego nie wskóracie, ludzcy ignoranci - zaśmiewał się rycerzom w twarz, syczącym tonem mieszając im w głowach nie gorzej niż przy użyciu uroku bądź przekleństwa, które z łatwością by odparli. - Sami jesteście złem w obliczu tego świata. Przejrzyjcie na oczy i pogódźcie się z tą prawdą, albowiem nie jest ona żadnym objawieniem. A dzisiejsza noc będzie tego ostatecznym dowodem.

     Ciemnooki rycerz hardo mu się przypatrywał. Z uwagą taksował rosłą sylwetkę otuloną łopoczącym na chłodnym wietrze płaszczem, jak gdyby walające się dokoła trupy nie zrobiły na nim wrażenia. Wręcz emanował brutalną bezwzględnością.

     - Zuchwałe słowa w ustach gada, który za sprawą rzeczonych ludzkich ignorantów zmuszony został do ukrywania się w niezbadanych głębinach – zripostował wreszcie paladyn, jednocześnie rzucając bestii wyzwanie. - Bądź łaskaw zdradzić powód, który przywiódł cię na powierzchnię tej nieprzychylnej krainy i popchnął do przyjęcia znienawidzonej postaci, Awatarze Przeklętego.

     Wdając się w polemikę, człowiek jawnie grał na zwłokę, próbując wytrącić oponenta z równowagi, równocześnie przygotowując się do ataku. Podobnie jak jego milczący towarzysze, raził smoka nie tyle magicznym światłem, co refleksami odbitymi od wypolerowanych pancerzy. Okrywająca ich kupa żelastwa była ciężka i nieporęczna, lecz nie należało lekceważyć umiejętności braci zakonnych. Tak jak nie należało bagatelizować ich oręża oraz pawęży rozmiarem ledwie ustępujących drzwiom w niejednej chacie.

     W naturalnej postaci czarnego smoka trzech rycerzy nie stwarzałoby dla niego realnego zagrożenia, jednak to miękkie ciało pozostawiało wiele do życzenia. Jeśli obrażenia przekroczą krytyczny próg regeneracji, znajdzie się w nie lada opałach. Ponadto, jeżeli paladyni skupią się na blokowaniu jego mocy, magia nie przyjdzie mu na ratunek w kluczowych momentach. Będzie zdany na marne, humanoidalne mięśnie, ale także na umiejętności wnikliwej obserwacji oraz przewidywania manewrów przeciwnej strony.

     Imt zakładał, że wrogowie zawczasu zaznajomili się z typowymi smoczymi umiejętnościami, jak teleportacja, i przygotowali się na nie. A mimo to rozpoczął potyczkę właśnie w ten sposób.

     Ciemne, prawie czarne w świetle magicznego ognia oczy paladyna mrugnęły, tracąc uzbrojony cel. Sekundę później przeraźliwy łoskot rozległ się tuż za jego plecami, nieomal go ogłuszając. Pomimo bolesnego dzwonienia w uszach, mężczyzna skoczył do przodu i wyszarpnął półtoraręczny miecz, którym zamachnął się z półobrotu. Ze świstem przeciął powietrze. Smoka już tam nie było. Była za to wklęsła, niezdatna do użytku pawęż towarzysza.

     Imt zmaterializował się daleko poza zasięgiem poruszonych rycerzy. Od siły uderzenia w metalową barierę bolały go knykcie i ręce, zaś przenikliwy dźwięk wyginanej blachy odbijał się koszmarnym piskiem w uszach. Dyszał w przypływie sporej dawki suprareniny, niemiłosiernie napinającej mięśnie.

     Przeklęci ludzie działali szybko i sprawnie, a co najgorsze, dbali o sobie nawzajem. Zmuszony będzie dać odpór trzem na raz. Dwa długie ostrza najemnych przeciwko bastardowemu mieczowi, dwóm jednoręcznym młotom oraz trzem pawężom, z których jedna właśnie straciła na wartości bojowej. Wciąż jednak mogła służyć za broń ogłuszająco-odstraszającą.

     Paladyni dopadli go, lokalizując przy wsparciu magii i zaklętego światła. Z fenomenalną prędkością skracali dzielący ich dystans, jak gdyby warstwa lśniącej stali była im drugą skórą. Byli jak humanoidalne pokraczne smoki chronione łuską, którą można zedrzeć, aczkolwiek trzeba się przy tym nieźle napracować.

     Tak, to doskonała myśl! Wyskubać ludziom łuski.

     Krzyżując przed sobą miecze, Imt odparł bijak młota, którego siła drżeniem poniosła się wzdłuż jego muskularnych ramion. Odepchnął niższego przeciwnika i postąpił krok naprzód, markując oburęczne poziome cięcie, czym wymusił na nim postawienie osłony z olbrzymiej tarczy. Tak jak podejrzewał, drugi z rycerzy odsłonił się dostatecznie, by wypatrzył kolejne spoiny elementów pancerza. Nie miał jednak wiele czasu. Młot świsnął mu niebezpiecznie blisko nosa, rozsiewając wokół drażniącą woń zbyt pewnego siebie człowieka.

     Trzeci pancernik dołączył do zabawy, okrążając przeciwnika. Wykonawszy zwinny wypad zakończony niepowodzeniem, człowiek o ciemnych oczach wycofał się za pawęż, dopatrując luki w obronie smoka.

     Imt znów musiał się teleportować, uszczuplając w ten sposób ogromne, lecz ograniczone zapasy energii magicznej. Musi przejść do ofensywy, inaczej zamęczą go doprowadzając do stanu, w którym zacznie popełniać podstawowe błędy. Trzecia teleportacja nie obyła się jednak bez komplikacji...

   Sycząc wściekle, wpadł na drzewo zaledwie parę metrów od przeciwników. Plecy tuż pod nakarczkiem pektorału paliły ogniem.

     Wyprostował obolały kręgosłup, w zamroczeniu przypominając sobie ostatnie sekundy sprzed nieudanej teleportacji. Ciemnooki rycerz widowiskowo trafił go tuż przed przemieszczeniem, przelewając w ten sposób pierwszą krew. Co by było, gdyby przeklęty paladyn dotknął go opancerzoną dłonią?

     Zrozumienie otrzeźwiło czarnego smoka. Zielone oczy z żółtą obwódką zwróciły się na ostrożnie podchodzących przeciwników. To oczywiste, że nie zdoła powalić trzech rycerzy na raz, ale zabierając ze sobą jednego, będzie mógł zająć się nim na osobności. Nie mógł jednak zrezygnować z broni, by uwolnić rękę, a wątpliwym było, aby któryś z rycerzyków raczył mocno się go chwycić...

     Nie namyślając się dłużej, zaszarżował. Miecze trzymał blisko siebie, by odeprzeć ewentualny atak. O włos uniknął pchnięcia wielką tarczą, niemal nadziewając się na sztych wyprowadzony prosto w jego brzuch. Ostrze przecięło materiał, raniąc skórę na głębokość paznokcia. Gęsta, ciemna ciecz spłynęła wzdłuż rany, a towarzyszący jej przeszywający ból wykrzywił twarz smoka, w promieniach magicznej sfery czyniąc z niej upiorną maskę.

     Imt wytracił pęd i zataczając się, prawie wylądował na gładkiej pawęży przygotowującego się do kontry rycerza. Zajrzał w niebieskie oczy człowieka wyzierające z wizjera i całym ciężarem runął na niego, przewracając na ziemię. Wyczuł nad sobą dwóch pozostałych, ale wystarczyło, że dociskał opancerzonego wroga, by przenieść się wraz z nim w ustronne miejsce, gdzie nikt im nie przeszkodzi. Nie przeszkodzi jemu, jako że los nieszczęsnego paladyna był już z góry przesądzony.

     Otumaniony nieprzewidzianą teleportacją rycerz jęknął i pchnął tarczą górującego nad nim smoka. Następujący po nim wymach młota ponaglił gada do ucieczki.

     Prajaszczur wykorzystał siłę pawęży, by odturlać się na bok. Z łopotem wystrzępionego płaszcza natychmiast zerwał się z poszycia, zwinnie doskakując do podnoszącego się przeciwnika. Dwie umazane krwią klingi zalśniły w blasku gwiazd, kiedy jedna po drugiej cięły na wysokości barku i szyi, rozcinając zakamuflowane pasy oraz skórę na łączeniach pancerza. Z radością przyjął okrzyk upadającego mężczyzny, rozkoszne dźwięki zniekształcone przez hełm o stulonych skrzydłach.

     Tak jak się spodziewał, pod zbroją ludzie nosili zwyczajną odzież chroniącą przed otarciami, obecnie w strzępach i rozkwitającą pachnącą oszałamiająco czerwienią. Zakręciło mu się w głowie z podniecenia. Był na rauszu. Pochylił się nad leżącym i zaraz wycofał, otrzymując cios młota w bok przeciwny do krwawiącego.

     Boki oraz grzbiet pulsowały tępym bólem. Rany zagoiły się i wyłącznie schnące karmazynowe zacieki wskazywały miejsce niegdysiejszego kontaktu z orężem paladyna, który wraz z drugim zbliżał się niczym nieuniknione fatum.

     Niewiele myśląc, Imt naparł na rannego rycerza i począł okładać go naprzemiennie mieczami, tnąc i siekąc z gwałtownością godną rozszalałego żywiołu, nie dając mu szans na skuteczną obronę pawężą. Zajadłość poskutkowała poziomymi i ukośnymi nacięciami na stalowym napierśniku, naramiennikach i karwaszach, przekrzywieniem hełmu oraz licznymi ranami pod rozciętymi paskami mocującymi elementy pancerza.

     Ramię unoszące młot osłabło. Pawęż spoczęła u stóp smoka, a sprowadzony do parteru rycerz poddawał się pod naporem huraganu ciosów. Wąskie ostrze najemnego miecza wraziło się w szczelinę przyłbicy przy wtórze rozdzierającego metalicznego krzyku i zaklinowało między płytami. To było niezamierzone, acz satysfakcjonujące zakończenie. Imt celował w punkt między kołnierzem a uniesionym nieco hełmem, w odrażająco różową, nabiegłą krwią skórę szyi i byłby podziwiał wypływające gałki oczne oraz pulsacyjnie wyciekającą krew, gdyby nie męczący dwaj paladyni.

     Szarpnięciem spróbował wyciągnąć głownię z czaszki martwego rycerza, lecz zacięła się ona na dobre. Nie spuszczając oka z nadbiegających przeciwników, Imt musiał dopomóc sobie obutą w sandał stopą, by odzyskać broń. Walka młotem nie uśmiechała mu się tak szeroko jak dwoma śmigłymi mieczami.

     Wbił wolny oręż w ziemię, chwytając oburącz za rękojeść wystającą z hełmu poległego. W beznadziejnym odruchu uniósł ciężkie bezwładne ciało, czym prędzej przesunął w stronę oskrzydlającej go dwójki i kopnął opancerzony, sfatygowany tors ofiary. Grożąca pęknięciem klinga wyswobodziła się z uszkodzonego wizjera, posyłając smoka kilka kroków w tył. Kopniak rzucił zwłokami w dzierżącego młot rycerza, obalając go i tymczasowo unieruchamiając. Zadowolony z efektu Awatar Przeklętego doskoczył do drugiej broni, na powrót owijając pazurzaste palce wokół ciepłej jeszcze rękojeści.

     Na lekko rozstawionych nogach stał człowiek z półtorakiem łaknącym smoczej posoki. Tego zachowa sobie na sam koniec. Pragnął jak najdłużej cieszyć się jego agonią, rozkoszować bolesną śmiercią opancerzonego wojownika.

     Szał krwi rozpalił zmysły. Czerwona mgła napływała, biorąc w posiadanie potężne ciało. Był przekonany, że wygra. Czuł to jako bolesne mrowienie tuż pod skórą, pobudzające do niekontrolowanego, euforycznego dygotania. Sapiąc, czekał na drugiego mężczyznę, który wygramolił się spod zwłok towarzysza i ułożył je z należnym im szacunkiem.

     Krew wypływająca spod hełmu doprowadzała go do białej gorączki.

     Magiczne światło utraciło blask, zamigotało i zgasło. Dla prajaszczura był to sygnał, że teleportacją nic więcej nie zdziała - ciemnooki dowódca blokował nurt w promieniu dziesięciu metrów. Antymag. Imt musiał oszczędzać ją na wewnętrzny użytek, szczególnie teraz, kiedy smak w ustach nabrał żelaznej słodyczy.

     Stając się wcieleniem furii, któremu nie sposób dotrzymać kroku na śliskim od krwi i rosy polu bitwy, tańczył do rytmu zaklętej muzyki wybrzmiewającej ekstatycznymi tonami zderzającego się ze sobą oręża. Iskry raz po raz rozpraszały mrok, gdy miecze napotykały się na swej drodze, uderzały i parowały z trudną do zaobserwowania szybkością. Kątem oka Imt pilnował drugiego rycerza, będącego marnym pionkiem na rozpostartej przed nim planszy. Chciał tylko ciemnookiego. Tylko on się liczył. On i jego bastardowy miecz, którym wywijał z finezją wirtuoza wojny.

     Poziome cięcie gładko przeorało czarny rękaw, którego strzępy owinęły ramię smoka. Puściwszy bijak młota wzdłuż lewego ostrza, Imt wycofał rękę, czując jak rozdarty materiał krępuje jego ruchy. Wyskoczył w tył i lądując na ugiętych kolanach, przeturlał się na znaczną odległość, kupując sobie czas. Podnosząc się, wbił broń w ziemię i zsunął z siebie zawadzający przyodziewek.

     Zielonożółte oczy badały reakcje przeciwników. Byli zdumieni, lecz ciemnooki nie stracił rezonu. Zatrzymali się jednak. Niezdecydowanie znalazło odzwierciedlenie w postawie rycerza nerwowo ściskającego młot.

     Imt wyprężył się, z dumą eksponując rynsztunek, którego nikt nie nazwałby bojowym. A mimo to rycerze nie atakowali. Zastygli w próbie zrozumienia gestu przeciwnika.

     Szeroka na dwie dłonie płyta pektorału mieniła się złotem tuż pod szyją smoka. Ku umięśnionemu blademu brzuchowi wysuwał się półkolisty szereg czerwonych i czarnych kamieni szlifowanych na kształt spływających kropli. Fasetowany szmaragd wielkości pięści pysznił się pośród klejnotów - wycyzelowane na samym środku jaśniejące złowrogo ślepie. Obszerny pas złota podkreślał biodra, podtrzymując biały materiał osłaniający lędźwie do połowy masywnych ud, zaś na środku biel łączyła się z czarnym pionowym pasem, który długimi ogonami sięgał kolan, skrząc się odbitym srebrem gwiazd. Sandały oplatały atletyczne łydki, wieńcząc egzotyczny strój na myśl przywodzący wyspiarskie krainy opływające w złoto i klejnoty.

     Prócz insygniów przynależnej mu funkcji, Imt zwany Czarnym był nagi jak w dniu narodzin. A nawet bardziej, zważywszy że wykluł się z jaja jako obleczony solidną skórą wylęg. Wydawał się słaby, co było spostrzeżeniem bezgranicznie lekkomyślnym. Wbrew pozorom dopiero teraz stał się skrajnie niebezpieczny.

     Ciemnooki rycerz poprawił chwyt na mieczu i pawęży, obserwując z uwagą, jak przedramiona smoka od nadgarstków po łokcie pokrywają się grubą czarną skórą. Identycznie rzecz miała się z łydkami opasanymi rzemieniami. Karwasze oraz nagolenniki ze smoczej skóry były wystarczającym zabezpieczeniem w bezpośrednim starciu. Cóż więc z torsem podatnym na zranienie? I czy choć raz legendy odnosiły się do rzeczywistości, traktując o miękkim, wrażliwym smoczym podbrzuszu?

     Mijały sekundy, podczas których smok napawał się widokiem popadających w zwątpienie przeciwników. Jego smagane wiatrem włosy układały się w grzebień oraz kolce okalające prawie ludzką głowę. Tworzyły także dwa dłuższe rogi wyciągnięte ku policzkom. Paskudny uśmiech wykrzywiał pociemniałe wargi, które podobnie jak podkrążone oczy wyróżniały się szarością na prawie białej twarzy.

     Awatar Przeklętego zaatakował.

     Miecz półtoraręczny uniósł się i rycerz w ostatniej chwili opuścił go, zasłaniając się pawężą. Rozległ się oczekiwany szczęk stali ścierającej się ze stalą, ale prajaszczur obrał za cel władającego młotem paladyna, a nie miecznika, na którego przecież nacierał. Jak to się stało, że zmienił kąt uderzenia? Nie mógł się teleportować, gdyż przepływ mocy został ograniczony. Czyżby przeklęty potwór zaczął czerpać z potencjału własnego ciała? Najwyraźniej płaszcz zalegający w butwiejących liściach utrudniał utrzymywanie tempa i koncentracji. A może zwyczajnie pogrywał z nimi od samego początku?

     Wysoki Imt zanurkował pod opadającym młotem, z gracją wymykając się spod skierowanego w jego biceps oręża. Skręcił ciało, obracając się gibko niczym kot i ciął pozornie na oślep, wygryzając sztychem pasek mocujący naramiennik z napierśnikiem. Skupiony, wężowym ślizgiem wywinął się spod młota, by ciąć płytko pachę napastnika. Z precyzją bitewnego rzemieślnika rozbrajał oponenta kawałek po kawałku, jakby obierał owoc ze skórki.

     Esencja szukająca ujścia odnajdywała je w sile mięśni i giętkości, wzmacniając użytkownika na granicy stanu niemożliwego do osiągnięcia bez udziału magii. Trzeźwiła umysł i wyostrzała zmysły, przekształcając Najwyższego Kapłana Urory w niezwyciężonego awatara niosącego zagładę każdemu, kto sprzeciwi się woli jego pana.

     Kawał zaokrąglonej pokiereszowanej blachy spadł na wydeptaną trawę, odkrywając prawy staw barkowy człowieka. Czarny smok umknął przed wielkim mieczem. Ciemnooki paladyn włączył się do walki, niestrudzenie podążając za przeciwnikiem i odciągając go od wystawionego na atak brata zakonnego. Imt bawił się doskonale, czego nie można było powiedzieć o dwójce ludzi, z których jeden mocował się z luźnymi zapięciami kirysa, drugi zaś tracił przewagę płynącą z opanowania.

     Dwa rzędy ostrych zębów błysnęły w nocnej gęstwinie.

     - Jesteście bezradni! - Awatar Przeklętego drwił sobie z wroga, sycząc jadowicie niby żmija schowana w ściółce. Zakleszczył płaz bastardowego miecza między swoimi i schyliwszy się, zbliżył twarz do poobijanego hełmu, zaglądając człowiekowi oczy. - Nie macie najmniejszych szans z tym, z czym przyszło się wam zmierzyć. Jestem zwiastunem śmierci, heroldem Pana, którego imię objawi się wam w najczarniejszej godzinie waszej marnej egzystencji. Jakież to przykre, że nie będzie ci dane ujrzeć jego majestatu.

     Uderzająca magia była dla niego niemałym zaskoczeniem. Potraktowany falą czystej esencji Imt rąbnął o ziemię i przeturlał się, niesiony siłą skumulowanej wiązki energetycznej. Zdyscyplinowany nie wypuścił z rąk mieczy, niemniej oszołomiony magiczną nawałą dochodził do siebie z lekkim opóźnieniem. Te kilka skaleczeń nie czyniło mu krzywdy, jednak utrata dominacji zabolała.

     Aura paladyna przygasła, wytłumiona kontrolą przepływu.

     Uniósłszy głowę, Imt natychmiast zerwał się na równe nogi. Skoczył, warcząc jak rozwścieczone zwierzę i zaatakował oburącz od góry, z rozkoszą wsłuchując się w łoskot wydawany przez miażdżoną tarczę przeciwnika, w którą przywaliły nasycone mocą głowice mieczy. Raptownie okręcił się w miejscu i wyminął ogłuszonego przeciwnika. Z impetem runął na pozbawionego naramiennika paladyna, który na swoje nieszczęście zjawił się tuż obok miecznika. Rozjuszony smok skutecznie wdarł się za jego zasłonę. Wycelowany w pierś prajaszczura młot uderzył, lecz pod złym kątem. Trafiając na zdobny naszyjnik, odbił się od niego jak od najprzedniejszej stali, wprawiając młot w niekontrolowane dygotanie przechodzące na ramię paladyna.

     Rozbrojony człowiek zdawał sobie sprawę, że spogląda w oblicze niechybnej śmierci, która nie potrzebowała posiłkować się zaklęciami, by rozgromić trzyosobowy oddział Zakonu. Pionowe cięcie poprowadzone od dołu zrzuciło hełm z głowy rycerza, żłobiąc w brodatej twarzy piękną ranę po całej długości. Krew zbryzgała wyciągniętą rękę płytko oddychającego smoka, odkładając się lepkimi kropelkami na czarnej, poznaczonej skazami wieku skórze.

     Drugi cios uśmiercił bezbronnego wroga, gdy klinga gładko weszła w jego szyję niczym siekiera drwala w pień młodego drzewka. Czerwień trysnęła z przeciętej aorty plamiąc urękawicznione dłonie, gdy konający uniósł je do szyi. Zaraz opadły razem z ciężarem płytowej zbroi.

     Wielkim ciałem targnęło wprzód, gdy półtoraręczny miecz wbił się tuż pod prawą łopatką, czubkiem dźgając przednie żebra smoka. Biorący wdech Imt zacharczał. Jego płuco przebito na wylot. Chciał się odwrócić, ale rycerz trzymał z całych sił, ani myśląc o wyjęciu ostrza z pleców przeciwnika. Sapiąc przerywanie, obrócił głowę i zerknął spod oka na człowieka oburącz dzierżącego bastardowy miecz.

     Obleczone stalą ramiona unosiły się spazmatycznie, zdradzając urywany oddech. Przekrzywiony hełm odsłaniał część młodziutkiego, gładko ogolonego lica oraz obłąkańczą determinację płonącą w oczach.

     - Choćby miały po nas zostać puste skorupy - wydyszał paladyn, wrażając miecz głębiej w blade ciało i napierając nań - to zabiorę cię ze sobą do twego pana... Zapoznasz nas ze sobą... osobiście!

     Z nieludzkim wrzaskiem rycerz pociągnął miecz w dół, rozdzierając skórę, nadgryzając kręgosłup i ze zgrzytem ocierając się o złoty otok przepaski na biodrach. Oswobodzony Imt nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku, choć ból był nie do zniesienia.

     Zachwiał się. Miecz uszkodził klatkę żebrową, wewnętrzne organy i rozerwał mięśnie, które zmuszony był jak najszybciej zregenerować. Nie mógł jednak tego uczynić, gdyż młody paladyn sięgał wewnątrz siebie po kolejne pokłady mocy. Z mieczem w jednej ręce człowiek radził sobie wyśmienicie, jednakże dopiero robiąc nim oburącz, okazywał prawdziwy potencjał.

     Imt wypuścił miecze, zaciskając i luzując palce dla odzyskania w nich czucia. Krew wyciekała z niego strumieniem i jeśli nie zdoła zasklepić żył, niebawem straci przytomność. A przeciwnik nie próżnował. Tnąc ukośnie od dołu, drasnął zrywającego się w przód prajaszczura.

     Żółte oczy smoka gorzały nienawistnie, kiedy spojrzenia skrzyżowały się.

     Antymag Zakonu uniósł broń.

     Krwioobieg zamknął się, wstrzymując dalszy wypływ krwi. To jednak za mało, by smok w ludzkiej formie odzyskał choć część początkowych zasobów. Nie będzie z nim lepiej, wiedział o tym.

     Ze wzbudzającym trwogę rykiem, Awatar Przeklętego ponownie przyjął na siebie ostrze miecza. Chwycił miękko wyściełany hełm człowieka i zdarł go z jego głowy niemal ze skórą. Zdumiony, nieugięty w swym działaniu rycerz miał nie więcej niż dwie dekady na karku, jednak krzepą dorównywał niejednemu staremu krasnoludowi. Orzechowe oczy okolone bujną czupryną równie ciemnych, mokrych od potu loków wbijał w ślepia smoka za nic mającego klingę wepchniętą w tors pod pektorałem.

     Impuls energetyczny wyszedł z rąk paladyna, kierując niszczycielską siłę wzdłuż głowni miecza, prosto w punkt tuż przy sercu prajaszczura...

     I powrócił do niego ze zdwojoną mocą odbitą przez skoncentrowanego arcykapłana.

     Paladyn krzyknął w udręce, jednak nie wypuścił broni z rąk, gotów do samego końca uparcie zmagać się ze złowrogą, kumulującą się z każdą sekundą energią. Smok, nawet osłabiony, przewyższał go mocą wielokrotnie, toteż nie miał najmniejszych szans w ostatecznej potyczce. Mimo to nie odpuścił.

     Odpychany aurą paladyna Imt próbował dosięgnąć jego skroni. Wkładał w to resztkę sił witalnych, aż w końcu je schwycił. Ostre pazury werżnęły się w skórę między powiewającymi włosami, nacinając ją i przedostając się pod kolejne warstwy. Esencje ścierały się ze sobą i odpychały jak przeciwne bieguny. Gęsta krew wyciekała z rany na piersi, w której nadal tkwił miecz, lecz smok nie pozostawał przeciwnikowi dłużny. Palce powoli wnikały w czaszkę, docierając do gąbczastej tkanki.

     Ucisk łap powstrzymujących wypływ płynów ustrojowych narastał wraz z przenikliwym odgłosem dobywającym się z gardła opancerzonego wojownika. Imt przekierował esencję i niebywale długie pazury prawie spotkały się wewnątrz ludzkiej czaszki, gdy rozerwała ją implozja mocy.

     Zakuta w stal dłoń zwiotczała. Wrażony w ciało smoka miecz szarpnął i wysunął się, gdy własny ciężar pociągnął go na rozgrzebane leśne runo.

     Prajaszczur padł na kolana, ciągnąc za sobą truchło. Z nieprzyjemnym mlaśnięciem wyswobodził dłonie i strzepnął z palców zlepki włosów posklejanych krwią oraz szarą mazią wyciekającą z otworów popękanej głowy. Nie miał ochoty patrzeć na zmasakrowaną twarz ofiary, nie dbał też o wybałuszone koszmarnie gałki oczne czy krew sączącą się z uszu, nosa i ust.

     Brudną ręką dotknął rany na piersi. Krew pulsacyjnie wypływała z szerokiego wgłębienia. Jednakowo było z plecami, a to, co działo się z obydwoma płucami, mogło go zabić. Wykrwawiał się i dusił. Paniczna chęć ucieczki z miejsca zbrodni wstrząsnęła nim, lecz bezsilnie zwalił się na bok i pozwolił, by wycieńczony organizm walczył o przetrwanie bez udziału woli.

     Powinien zabrać stąd poszatkowany płaszcz, który Malowany Pies z pewnością rozpozna, i zniknąć, zanim nastanie świt. Powinien... To bez znaczenia, co powinien. W duchu liczył, że mieszkańcy lasu zajmą się zwłokami na tyle troskliwie, by nie było widać śladów jego ingerencji. Już nie przeniesie ich na pozycje, choć wcale nie musiał. Drapieżniki rozwleką je po okolicy. Natura zadba, by prawda nie wyszła na jaw. On musiał odpocząć. Musiał zregenerować się i odzyskać władzę w kończynach...

     - Przyzwalając ci na odrobinę frywolnej zabawy nie oczekiwałem, iż sprawisz mi tym uciechę, mój Imcie.

     Zwodniczo łagodny młodzieńczy tembr wybrzmiał w leśnej ciszy. Radośnie podniecony, przesadnie entuzjastyczny i absolutnie niepasujący do panującej atmosfery krwawej łaźni oraz smrodu martwych ludzi.

     Imt dotknął obolałej głowy. Nie wyczuwał w niej mentalnej obecności szczebioczącego radośnie Pana.

     - Spektakularny sabotaż! Wprost nie mogę się doczekać, kiedy jego rezultaty wprowadzą machinę zdarzeń w ruch.

     Szelest tuż przy uchu. Szkarłatny rąbek jedwabnych szat z ledwością przenikających mrok nocy. Głos dobiegający z konkretnego punktu, a nie zewsząd, jak podczas mentalnego połączenia...

     Zielone oczy z żółtą otoczką otworzyły się, ale ciało było zbyt ociężałe, by stosownie zareagować na przybycie Pana. O dziwo, on sam tego nie wymagał. Przyklęknął przy wiernym słudze, pieszczotliwie kładąc smagłą, muśniętą czerwienią dłoń o długich, delikatnych palcach na zimnym, sinym policzku. Imt oddychał jak najciszej i popatrywał na swego zwierzchnika w oczekiwaniu na najgorsze.

     - Martwiłem się o ciebie, Imcie. Każda kolejna próba połączenia z twoim umysłem kończyła się fiaskiem. - Troska wydawała się autentyczna i chociaż smok nie mógł dojrzeć oblicza Pana, wyraźnie czuł, że zaniepokoił go ów brak odpowiedzi. Nie wiedząc czemu, przeraziło go to. - Zmuszony byłem odnaleźć cię i sprawdzić osobiście, któż zniewolił twój umysł. - Cichy szmer wstającego mężczyzny. Chłód nastającego świtu na osamotnionym policzku. Cichnący, oddalający się szelest. - Jestem urzeczony, mój miły. Piękny podarek dla przeklętego Zakonu! Jeśli w istocie konspirowali z najemnymi, teraz bezsprzecznie wypowiedzą im wojnę. Nosił cię ten zamysł od samego początku, czyż nie?

     - Owszem... mój Panie... - wychrypiał Imt. Zamknął powieki. Jego zmaltretowane cielsko uspokoiło się pod wpływem ciepła napływającego z umęczonego serca. W towarzystwie Pana nie czuł się bezpiecznie, ale w tej chwili było mu już wszystko jedno. - Sabotaż to... wyjątkowo skuteczna droga... do osiągnięcia niezgody... pomiędzy dwiema frakcjami. Skuteczna droga do... zwaśnienia stron.

     - A czy wiesz, że i ja nie próżnowałem? - W rzadkich momentach, jak ten, Pan brzmiał niczym podekscytowane dziecko chwalące się nową zabawką. - Skupiłem się na związanym wojną domową południu oraz objętej działaniami Zakonu północy. Korzystając z niestabilnej sytuacji politycznej zjednałem sobie część zupełnie nieświadomych domów szlacheckich, buntując kolejnych ludzi przeciwko dynastii rządzącej. Nie będziemy się rozdrabniać, mój drogi Imcie. Zmusimy naszego wroga, aby to on uszczuplał swe siły, dzieląc je na każdy pomniejszy kawałek Estarionu. - Pan znów pojawił się na linii wzroku wycieńczonego smoka, który tym razem już nie otworzył oczu, lecz wciąż uważnie słuchał. - Rycerz-dowódca z Adeili okazuje się wyjątkowo znaczącą figurą w naszej małej rozgrywce, Imcie. Figurą na miarę samego króla, arcypaladyna. I to on przyprowadzi do mnie poszukiwanego. Razem, we dwóch, stawią się przed nami w godzinie największej trwogi. Wówczas rozpoczniemy proces oczyszczania świata z największej plagi w dziejach historii. Oooch, aż przejmują mnie dreszcze rozkoszy na samą myśl o rozwinięciu tej pięknej krainy!

     I takim go właśnie pamiętał Imt Czarny. Bezlitosny, niepoczytalny, rozchwiany i niepowstrzymany. Taki był prawdziwy Pan, a nie ta słodka, uległa deformacja, w jaką zwykł stroić się przy pierwszym kontakcie. Lub gdy nosił się z zamiarem wyrządzenia komuś śmiertelnej krzywdy.

     Mieli wspólny cel i tak naprawdę tylko to ich łączyło. Wykorzystywali się nawzajem pod wieloma względami, ale Imt znał swoje miejsce i nie wychylał się przed szereg, bacząc na konsekwencje nieposłuszeństwa. Pragnął odzyskać dom Czarnej Barwy. Choć gdy patrzył na to z perspektywy wszczętego konfliktu, to w regionie, w którym żyli aktualnie, wcale nie było im źle...

     Znajome zawroty głowy przełożyły się na całe ciało, gdy percepcja oszalała pod wpływem oddziaływania mocy Pana. Teleportacja trwała mgnienie oka, a energia, jaką dysponował, zostawiała na języku niezapomniany, trudny do opisania smak. Smak smutku i tęsknoty za pierwotnym matecznikiem, prastarym źródłem stworzenia.

Đọc tiếp

Bạn Cũng Sẽ Thích

5.7K 541 22
Michael zmuszony do spędzenia całych wakacji nad oceanem z dziadkami traci wszelkie nadzieje na w pełni udane lato. Ale towarzystwo miejscowego surfe...
821 76 35
Wielkie mocarstwa, wielkie intrygi i wielka wojna. Bitwa w dolinie Quiddie to dopiero początek katastrofy i ciężaru który spada na młodych książąt. M...
7.9K 1.5K 35
Siedemnastoletni Yoo Youngjae ma artystyczną pasję: projektuje kostiumy filmowe i teatralne. Na razie, zanim zacznie karierę w San Francisco, szyje d...
8.2K 182 7
•°•°•°•°•°Opowieść o Jimin'nie który szuka tatusia i o Namjoon'nie który szuka maluszka•°•°•°•°•° ∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆ Namjoo...