GODS AND MONSTERS • MIRACULOU...

By -brzuchatek-

5.2K 524 2K

❝Sława jest niebezpieczna. Im bardziej ludzie cię kochają, z tym większym hukiem potem upadasz. ❞ Wiele... More

『 KSIĘGA I - OBROŃCY 』
I. WYBRAŃCY
II. DRUGA SZANSA
III. PRZYJACIEL Z PRZYPADKU
IV. PARYŻ NIGDY NIE ŚPI
V. WRAŻLIWE SERCE ARTYSTY
VI. POWIDOKI
VII. SPOSÓB NA SZCZĘŚCIE
VIII. W KAŻDEJ LEGENDZIE JEST ZIARNO PRAWDY
IX. KAPŁANKA
X. BRZMIENIE CISZY
XI. U ŹRÓDŁA
XII. SZTUKA WALKI O SIEBIE
XIII. MAŁY SPRAWDZIAN ZAUFANIA
XIV. POWROTY BARDZIEJ I MNIEJ POŻĄDANE
XV. SAMOTNOŚĆ DZIELONA NA DWOJE
XVI. DWIE KRÓLOWE, JEDEN TRON
XVII. CO Z OCZU, TO Z SERCA
XVIII. MARY
XIX. WSZYSTKO IDZIE NIEZGODNIE Z PLANEM
XX. NOWY GRACZ NA PLANSZY
『 KSIĘGA II - ŚWIĘCI 』
𝐈. MUZY
𝐈𝐈. ŻYCZENIA A POWINNOŚCI
𝐈𝐈𝐈. ZDERZENIA Z RZECZYWISTOŚCIĄ
𝐈𝐕. RODZINNY SKARB
𝐕. TEMPERATURA WRZENIA
𝐕𝐈. W CENTRUM CHAOSU
𝐕𝐈𝐈. CENA ZWYCIĘSTWA
𝐕𝐈𝐈𝐈. POWODY DO ŚWIĘTOWANIA
𝐈𝐗. NIEPROFESJONALNE BIURO ŚLEDCZE
𝐗. POWAŻNE ZAMIARY
𝐗𝐈. OPOWIEŚĆ O NIEBIESKICH OCZACH
𝐗𝐈𝐈. DYM, KTÓRY NIE CHCE SIĘ ROZWIAĆ
𝐗𝐈𝐈𝐈. RELIKT PRZESZŁOŚCI
𝐗𝐈𝐕. WIECZNE NIENASYCENIE
𝐗𝐕. OCALAŁY
𝐗𝐕𝐈. PORA ODPŁYWU
𝐗𝐕𝐈𝐈. ODKRYCIA MAŁE I DUŻE
𝐗𝐕𝐈𝐈𝐈. WDZIĘCZNOŚĆ I DUMA
𝐗𝐈𝐗. ROZPRZESTRZENIENIE ZARAZY
𝐗𝐗. DWA SERCA ZŁAMANE ZA JEDNYM ZAMACHEM
𝐗𝐗𝐈. OSTATNI TANIEC
𝐗𝐗𝐈𝐈. KOŃCOWA NUTA
『 KSIĘGA III - HERETYCY 』
I. JUTRZENKA
II. PRZESILENIE
III. GOŚCIE
IV. KRZYWDZĄCA UMOWA
V. EKSTAZA
VI. WYRZECZENIE
VII. REPRYZA
VIII. W UKRYCIU
IX. KONSTELACJE
X. KONTRA
XI. PIÓRA I ŁUSKI
XII. ZWIASTUN ZMIAN
XIII. IRIS
XIV. MOC, KTÓRA ODMIENIA LUDZI
XV. MAŁO TAJEMNA TAJEMNICA
XVI. CZARNE CHMURY
XVII. RÓŻNE OBLICZA PRAWDY
XVIII. PERTRAKTACJE
XIX. ZMIERZCH
XX. KRÓTKO I NIESZCZĘŚLIWIE

𝐏𝐑𝐎𝐋𝐎𝐆

422 22 26
By -brzuchatek-

Najtrudniejszą walką, jaką może podjąć człowiek, jest ta z samym sobą, a właśnie taki bój toczył Gabriel Agreste.

Błyskawice raz po raz rozdzierały nocne niebo. Przynosząc na myśl pajęczą sieć, rozrysowywały się na kłębowisku ołowianych chmur, które przykrywało Paryż. Huk piorunów, gdy potężne masy zderzały się ze sobą, zdawał się wzruszać ziemią.

Jeden człowiek stał w oknie swojego gabinetu. Deszcz tłukł w szyby i parapet okna, które mimo zapadnięcia nocy pozostawało niezasłonięte. Czerwone zasłony opadały po jego bokach ku podłodze, jakby dwie strugi krwi spływające po ścianie.

Gabriel nie był pewien, czy to burza, jakiej jeszcze w życiu nie widział, wstrząsa pałacowymi murami, czy jego ciało samo drży z nadmiaru emocji. Stał z dłońmi splecionymi za plecami. Błyski rozświetlały gabinet i tylko podkreślały bladość jego twarzy.

Burza wydawała mu się cicha w porównaniu z biciem jego własnego serca. Echo grzmotów niewyraźnie odbijało się w jego umyśle, tłumione przez szum krwi.

Odwrócił się od okna w momencie, w którym kolejna błyskawica rozjaśniła gabinet. Dzięki jej światłu, Gabriel mógł przyjrzeć się portretowi, który wisiał na ścianie. Tak naprawdę nie potrzebował do tego oświetlenia. Każdy szczegół z obrazu mógł przypomnieć sobie nawet z zamkniętymi oczami.

Zgrabna, młoda kobieta, siedząca na ławce swobodnie, ale wciąż z gracją. Otoczona mnóstwem kolorowych kwiatów, których piękno bledło w zestawieniu z jej uśmiechem zdobiącym rumianą twarz. Wesołe zielone oczy, przy których świeżo puszczone liście wydawały się dawno umarłe. Lśniące, niemal złote włosy, które jakby zostały stworzone z promieni słońca.

Emilie.

Gdy tylko jego wzrok padł na ten portret, Gabriela coś szarpnęło za serce – może wszystkie dobre wspomnienia, które nie umarły wraz z kobietą. Minęło już pół roku od jej odejścia. Minęły już całe lata, od kiedy pojawiły się u niej pierwsze objawy choroby.

Mężczyzna zwinął dłonie w pięści. Niedługo przed jej odejściem, obiecał Emilie, że zrobi wszystko, by sprowadzić ją z powrotem, nieważne, ilu i jakich poświęceń by to od niego wymagało. Żona prosiła, by nie pozwolił sobie zatracić się w żałobie i starał się pogodzić z jej odejściem.

Ale Gabriel nie potrafił. Każdy kolejny dzień bez niej – liczył je skrupulatnie – był torturą. Gdy się budził, przesuwał ręką w bok łóżka, tylko po to, by dostać okrutne przypomnienie, że Emilie już nie ma.

Wciąż wyglądał jej w miejscach, w których najbardziej lubiła bywać. Wciąż nasłuchiwał jej głosu, kroków, dzwonienia łyżeczki, gdy wyciągała ją z filiżanki. Wciąż dotykał przedmiotów, których najczęściej używała i ubrań, jakby pozostał na nich jej ślad.

Szukał jej i szukał, a Emilie wciąż nie było i nie było.

Tonął. Ból wciąż wpychał go w głębiny, nie pozwalając mu wystawić głowy na powierzchnię, by złapać choć jeden oddech. Ale może nawet nie chciał już oddychać, skoro nie miał dla kogo tego robić.

Nie, nie mógł się poddać. Przecież odnalazł sposób na przywrócenie życia swojej miłości. Ta nadzieja utrzymywała go przy zdrowych zmysłach od dawna. Dzięki pracy nad planem nie dał się pochłonąć falom beznadziei.

Żył w żałobie, ostatnim przejawie miłości, jaki można komuś okazać, i jednocześnie najboleśniejszemu do niesienia w sercu. Nienawidził tego. Chciał kochać Emilie tak, jakby wciąż była obok. Nie pragnął miłości skażonej tęsknotą i bólem.

Wziął z biurka świecznik, w którym tkwiła jedna świeca, rozpaliwszy ją najpierw. Podszedł do ściany swojego gabinetu. Mógł to zrobić tutaj, ale nie chciał, by oczy Emilie, choć namalowane, były tego świadkiem.

Wcisnął kilka przycisków w ścianie jednocześnie, szeroko rozcapierzając palce jednej dłoni i otworzyło się ukryte w ścianie wąskie przejście. Gabriel wszedł w nie ze swoją świecą i wtedy otwór się zamknął.

Korytarz był naprawdę wąski, tak samo klatka schodowa ukryta w murze jednej z wież. Omijały wszelkie okna, więc podczas wędrówki jedynym źródłem światła dla Gabriela była świeca.

Niedobrze, że schody były tak długie. Gabriel miał zbyt wiele czasu, by się rozmyślić.

Cały czas przywoływał sobie w pamięci twarz Emilie, by pamiętać, że robił to dla niej. Zasługiwała na długie, piękne życie, a nie przedwczesne odejście. Powinna oglądać, jak ich syn dorasta.

Gabriel pomyślał, że robi to także do Adriena. Choć nigdy o niej nie rozmawiali, było oczywiste, że chłopak tęskni za matką i wciąż potrzebuje jej w swoim życiu. Adrien był istotą tak delikatną i piękną jak Emilie, do której wykazywał uderzające podobieństwo. Cóż, w końcu był jej dziełem. Ich dziełem.

Z zamkniętego korytarza burza wydawała się jeszcze bardziej przerażająca. Nie dało jej się zobaczyć, a słychać było tylko tubalny pogłos. Gabriel jednak pozostawał na nią głuchy. Podjął już decyzję, która przyspieszyła bicie jego serca i prędkość kroków, jakie stawiał po schodach, pnąc się w górę wieży.

Zrobi wszystko, by sprowadzić Emilie z powrotem. Cena na pewno będzie wysoka, ale był gotów ją zapłacić. Zbyt dużo czasu zmarnował na życie bez niej.

Miał już plan. Długoterminowy i wielopunktowy, ale Gabriel liczył się z tym, że będzie musiał wykorzystać przy nim całe pokłady cierpliwości, jakimi dysponował. Jeśli miałby sprowadzić swój plan, do jego najważniejszych założeń, miałby on zaledwie trzy punkty.

Wywabić. Usidlić. Pozbawić miracul.

Gabriel dotarł na samą górę schodów. Wychodziły one na niskie pomieszczenie tuż pod dachem jednej z najniższych wież. Wszystkim wydawało się, że nie można się tam dostać, bo z pomieszczenia pod nim nie było wejścia, ale Gabriel wiedział lepiej. Zawsze był o krok przed innymi i dzięki temu mógł pozwolić sobie na tak niezwykłe projekty jak wskrzeszanie zmarłych.

Dach nie przeciekał, nawet w takiej ulewie, ale wydawało się, że burza lada moment zerwie go z wieży. Za kilka minut byłoby to Gabrielowi obojętne. Potrzebował tylko jednego małego przedmiotu.

Mężczyzna postawił świecznik na środku pomieszczenia, choć światło świecy nie było tam potrzebne. Jakiś czas temu Gabriel sprowadził na poddasze kilka białych motyli, od których emanowało światło, by sprawdzić, czy nie umrą z dala od swojego źródła życia. Przetrwały, więc postanowił sprowadzić ich więcej. Szybciej byłoby mu wchodzić na wieżę niż schodzić do podziemi.

Z boku poddasza stała skrzynka. Gabriel podszedł do niej i podniósł jej wieko. Na szkarłatnym aksamicie leżały dwie identyczne szkatułki z ciemnego drewna, na których czerwoną farbą namalowane zostały mandale.

Wyciągnął jedną z nich i zatrzasnął skrzynię. Obracając ją w dłoniach, Gabriel przyglądał się szkatułce, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu, a nie od ponad dwóch dekad spoglądał na nią regularnie, gdy upewniał się, że jego skarby są bezpieczne.

Od kiedy odkrył tajne korytarze, nie robił już tego tak często. Pozostawił szkatułki na poddaszu wieży. Wciąż jednak o nich myślał. Często zastanawiał się, jak to by było użyć tego jednego przedmiotu. Nie wiedział jeszcze, jak w praktyce działają dawane przez niego moce.

A teraz on spoczywał w jego rękach i Gabriel zaraz miał się przekonać.

Z obawą, że kolejna chwila zwłoki sprawi, że porzuci przedsięwzięcie, mężczyzna otworzył szkatułkę. Poddasze zalało światło jaśniejsze, niż wszystkie pioruny, które uderzyły tej nocy.

Nad szkatułką pojawiło się maleńkie, fioletowe stworzenie ze skrzydłami i spiralą na nieproporcjonalnie dużej głowie. Wpatrywało się w Gabriela rozszerzonymi ze strachu oczami.

Mężczyzna nie chciał tak jawnie okazywać braku szacunku, ale mimowolnie prychnął. To miała być kwami? Ta wystraszona istota to forma, jaką przybrała bogini po zamknięciu swojej mocy w klejnocie?

— Nie zostałeś wybrany — odezwała się kwami piskliwym głosem.

— Nie przez ciebie — odparł Gabriel. — Tacy ludzie jak ja nie muszą czekać na cudzą łaskę. Sami się wybieramy.

Sięgnął do szkatułki i wyjął stamtąd broszkę. Z owalnego, ciemnofioletowego kamienia wystawały dwie pary cieniutkich skrzydeł. Przypiął sobie broszkę pod szyją, do koszuli.

Momentalnie poczuł, jak zalewa go fala emocji odczuwanych przez wszystkich Paryżan. Radość, smutek, strach, wściekłość rzuciły się w jego kierunku niemalże odbierając oddech. Złapał się za skronie, zaciskając oczy. Chwilę to trwało, nim przywykł do przytłaczającego wrażenia. Poczuł także coś więcej – prawdziwą moc znajdującą się w jego zasięgu.

— To wbrew zasadom! — zaoponowała kwami. — Nie stworzyliśmy miracul, by ludzie wykorzystywali je dla własnych celów tylko dla większego dobra!

— Dość!

Gabriel pstryknął palcami, a wtedy magia zasznurowała usta kwami. Próbowała jeszcze coś powiedzieć, ale jej wargi nie chciały się rozchylić.

— Nie robię tego dla siebie — powiedział Gabriel, łypiąc groźnie na wystraszone stworzenie. — Mnóstwo osób skorzysta na moim planie.

Głęboko w to wierzył. Emilie, Adrien... Koniec jego własnego cierpienia to tylko dodatek, piękna dekoracja.

Wsłuchał się uważnie w otaczające go emocje. Niezwykłe wrażenie, choć chwilę zajmie mu przyzwyczajenie się do natłoku uczuć. A potem nauczy się je wykorzystywać.

Spojrzał na kwami i przypomniał sobie to, co o niej wiedział. Nooroo, bogini kontroli, patronka sprawiedliwej władzy i sądownictwa. Na pewno rozumiałaby, jaką niesprawiedliwość stanowiło odejście Emilie.

Gabrielowi zrobiło się żal stworzenia, które wciąż próbowało się odezwać. Mimo wszystko, od Nooroo miał czerpać swoją moc i choć nie mogła się mu sprzeciwić, nie pragnął, by postrzegała go jako tyrana.

— Nie musisz się mnie obawiać — zapewnił. — Tak długo, jak będziesz mi posłuszna, nie spotka cię żadna krzywda z mojej strony. A więc, zacna Nooroo, czy rozumiemy się?

Pstryknął palcami, rozwiązując w ten sposób usta kwami. Pochyliła głowę.

— Tak, panie — potwierdziła drżącym głosem.

Mężczyzna kiwnął głową z satysfakcją. Na razie wszystko szło po jego myśli.

— Czy masz mi jeszcze coś do powiedzenia?

— Nie, panie.

Gabriel zawahał się. Nie wiedział, skąd się to wzięło, ale poczuł, że może nie powinien tego robić, że powinien wykorzystać tą – może nawet ostatnią – szansę na wycofanie się. Nie, przecież docierały do niego uczucia tysięcy osób. To nie były jego myśli.

Rozkazał Nooroo, by zdradziła mu wszystkie potrzebne zaklęcia. Gdy na dworze uderzała błyskawica, Gabriel po raz pierwszy wypowiedział słowa, które miały rozpętać kolejną burzę, dużo groźniejszą dla Paryża.

— Nooroo, daj mi mroczne skrzydła.

***

Huk grzmotu zagłuszył okrzyk, który wyrwał się z ust drobnego staruszka, gdy poderwał się na posłaniu. Oddychał ciężko. Jedną rękę przyłożył sobie do serca, a drugą otarł kropelki potu, które wystąpiły na jego czole.

Zbierając myśli, przycisnął pięści do skośnych oczu, wokół których przez ponad sto lat jego żywota zdążyły nagromadzić się liczne zmarszczki. Nie pamiętał już, o czym śnił, ale nie potrafił pozbyć się tego wszechogarniającego przerażenia, które owładnęło nim w koszmarze.

Przed twarzą staruszka pojawiło się małe zielone stworzenie, które na plecach miało coś, co przypominało miniaturową skorupę żółwia. Jego żółte oczy świeciły w ciemności jak dwa słońca.

— Mistrzu!

Ów Mistrz, który w rzeczywistości nazywał się Wang Fu, nie doszedł jeszcze do siebie po tej pobudce w środku nocy, a mimo to wyraźnie wyczuwał panikę, jaką wyładowane było to krótkie zawołanie.

— Wayzz, co się stało? — zwrócił się Fu do swojego kwami. Powinien być jeszcze zaspany, ale chwytająca za gardło panika skutecznie go rozbudziła.

Bał się odpowiedzi. Przeczucie podpowiadało mu, że powinien spodziewać się najgorszego i to samo wyczytywał z oczu Wayzza.

— Miraculum motyla zostało aktywowane! — pisnął Wayzz, co nie zdarzało się często, bo jak na kwami miał dość niski głos. — Ktoś musiał to zrobić tu, w Paryżu. Czuję jego obecność w mieście.

Serce Mistrza Fu zdawało się niebezpiecznie przesunąć w jego klatce piersiowej. Nagle przypomniał sobie swój koszmar, tylko że to nie był już sen a rzeczywistość.

Potrafił jednak dostrzec w tym również szansę. Stracił już nadzieję, że kiedykolwiek uda mu się odnaleźć miraculum motyla, a oto właśnie ktoś je aktywował i to jeszcze w jego mieście. Świat podsunął mu doskonałą szansę na naprawienie błędu z przeszłości, chociaż częściowo.

By nie tracić więcej czasu, z taką energią, jaką mógł wykrzesać z siebie ponad stuletni organizm, odrzucił koce i wyskoczył z posłania, które sięgało niewiele ponad poziom podłogi. Spojrzał na bransoletkę, którą nosił na prawym nadgarstku – zielona, sześciokątna płytka na rzemieniu.

— Musimy działać — powiedział szybko. — Wayzz... Ach!

Stare kolana zareagowały na ten nagły zryw ugięciem się. Mistrz Fu zajęczał z bólu, a zaniepokojone stanem swojego pana kwami znalazło się zaraz koło jego ramienia, tak jakby chciało je podtrzymać. Niestety, w tej formie nie było to możliwe.

— Chyba nie powinieneś tego robić, Mistrzu.

— Nie, nie. Poradzę sobie — odparł Fu, który stał zamrożony w jednej pozycji, zgięty niemal w pół. — Potrzebuję tylko chwili.

— Nie jesteś w stanie walczyć. — Wayzz brzmiał teraz bardziej zdecydowanie. — Twój wiek i stan zdrowia na to nie pozwalają. Powinieneś...

— Powinienem naprawić mój błąd! Muszę się trochę rozgrzać, to wszystko.

Czas mijał. Mistrz Fu wsłuchiwał się w szalejącą burzę i gorąco pragnął ruszyć do działania. Nie miał planu, ale wierzył, że jak tylko się przemieni, coś wymyśli. Tymczasem na samą myśl o transformacji wszystkie jego członki zdawały się wyć z bólu.

— Próbując naprawić błąd z przeszłości — zaczął spokojnie Wayzz — możesz popełnić kolejny, jeszcze większy.

Fu miał tego świadomość, choć jednocześnie towarzyszyło mu przekonanie, że nie da się popełnić większego błędu. Nie chciał, by inni musieli się mierzyć z konsekwencjami jego czynów i próbować okiełznać chaos, który rozpętał się z jego powodu. Jednak ktoś musiał. Jeśli on sam nie był w stanie przywrócić równowagi, ktoś musiał zrobić to w jego imieniu.

Spojrzał w pełne zrozumienia oczy Wayzza i westchnął poddańczo. Wciąż lekko obolały, powolnym krokiem zbliżył się do stojącego w kącie pomieszczenia drewnianego kufra. Naparł na jego bok plecami i całą swoją siłę włożył w przesunięcie go. Kufer przesuwał się mozolnie, na czole Fu błysnął pot.

Po długiej chwili siłowania się, udało mu się przesunąć kufer. Z szuflady jednej z szafek wyjął nóż. Ukląkł w miejscu, gdzie niedawno był kufer i narzędziem podważył jedną z desek podłogi. Odłożył ją na bok.

Pod podłogą spoczywała ośmiokątna szkatuła, na której wymalowano piękną czerwoną mandalę. Czas nigdy nie zdołał zeskrobać tej farby, choć pająki uwiły wokół niej kilka pajęczyn. Fu wyciągnął przedmiot, ostrożnie, jakby był ze szkła a nie solidnego drewna, położył go na podłodze i usiadł przed nim.

Uchylił wieko i z zaciśniętymi wargami, które z czasem niemal całkowicie zwinęły się do środka ust, wpatrywał się w jego zawartość.

— Wiesz, że to jedyne rozwiązanie — powiedział cicho Wayzz, materializując się koło głowy Fu, co stanowiło dość słabe pocieszenie.

— Wiem — przyznał Mistrz z ciężkim westchnieniem. — Mam tylko nadzieję, że to nie będzie tym moim większym błędem, o którym mówiłeś.

Kwami nie znalazło na to odpowiedzi. Oboje mieli świadomość, że to bardzo ryzykowne posunięcie. Jednak niebezpieczne rozgrywki wymagają takich rozwiązań.

— Wiele bym dał, by okazało się, że ktoś przypadkowo znalazł miraculum motyla i teraz zechce nam je oddać z własnej woli.

Fu sięgnął po leżące na środku górnej warstwy szkatuły, na symbolu yin-yang, czerwone kolczyki w kropki i czarny pierścień z zieloną łapką. Teraz w szkatule zrobiło się jeszcze bardziej pusto.

Staruszek zacisnął palce na miraculach – tych niezwykłych, magicznych klejnotach, które miały pomagać zachować harmonię na świecie, a jednak czasem przynosiły tak wiele kłopotów. Przycisnął zaciśnięte dłonie do piersi i usiadł na piętach. Zamknął zamknięte oczy.

— Tikki, pani szczęścia i stworzenia. Plagg, boże pecha i destrukcji — zaczął modlitwę. Choć mówił cicho, jego głos zdawał się przebijać przez ryczącą nad miastem burzę. — Stworzyliście świat, w którym od zawsze pomagacie utrzymać równowagę. Wasze dzieło znowu zaczyna się chwiać, więc błagam was, dopomóżcie mi w odnalezieniu odpowiednich rąk, które są godne noszenia waszych klejnotów i odważnych dusz, które będą walczyć w waszym imieniu i w ten sposób przywrócą harmonię.

Fu, wciąż z zamkniętymi oczami i złączonymi pięściami przy sercu, pochylił tułów do przodu i dotknął czołem chłodnej podłogi.

Nie wiedział, czego może spodziewać się w ciągu najbliższych dni. I czy na pewno dni? Skąd miał mieć pewność, że odzyskanie miraculum motyla było kwestią dni a nie miesięcy?

Jego serce nadal nie mogło się uspokoić. Trudno było to zrobić, skoro wybudził się z jednego koszmaru, by stwierdzić, że znalazł się w kolejnym. Jednak chwilowo nie miało to znaczenia.

Zaczynał widzieć dusze, które wybrali sobie bogowie. Dusze, które miały otrzymać ich dar.


***

Na dzień dobry kilka informacji. Jak pisałam w opisie, na początku może wydawać się, że to fanfiction jest w całości retellingiem serialu. Nic bardziej mylnego. Im dalej w historię, tym więcej pojawia się różnic. Wiele musiałam pozmieniać, dostosować do realiów innego świata przedstawionego, wiele chciałam dodać albo wyciąć.

Liczę też, że nikogo nie przestraszy długość dwóch pierwszych rozdziałów. Zapewniam, że potem będą już znacznie krótsze (ale przyznaję, jest kilka dłuższych, ale to dlatego, że tyle się dzieje!).

Mam tyle zapasu, że z czystym sumieniem mogę napisać, że rozdziały będą publikowane w każdą sobotę, chyba że ze względu na studia będę musiała wybrać inny dzień tygodnia. Wszystko okaże się w październiku.

Widzimy się, mam nadzieję, już wkrótce w pierwszym rozdziale pierwszej Księgi.

Miłego dnia,

M.

Continue Reading

You'll Also Like

7.1K 246 7
Akcja dzieje się podczas 1 edycji hotelu. Pisane oczami Janka. Generalnie strasznie mi się nie podoba to opowiadanie, pisałam je prawie 2 lata temu u...
48.3K 2.5K 28
Zbiór miniaturek różnej długości. Dramione. Autorstwa SenLinYu Beta: Niuniul89, hope i Camille_1909 okładka @klawdee
919K 101K 124
Wiele było pięknych kobiet. Miał je wszystkie. Miał, władał, posiadał. Złoto, jedwab, diament, stal. Śpiew słowika. Wiele oczu go widziało. Wszystk...
45.7K 2.2K 33
Słodko - gorzka historia dorosłego życia Hermiony Granger. "GDY OSIĄGNĘŁA JUŻ WSZYSTKO, CZEGO OCZEKIWAŁA OD ŻYCIA, DOSZŁA DO WNIOSKU, ŻE NIE MA ONO...