Leadr poganiał swoich ludzi, jakby mieli stoczyć bitwę, a nie wrócić z ukończonego zadania do domów. Obóz w głębi lasu już dawno przestał istnieć. Tylko garstka zmiennych przeorganizowywała się, gdy wybrańcy zamiast rozjechać się do swoich rodzin, mieli wybrać się do Wyjącego Miasta i to bez książęcego nadzoru. Każdy znał jednak swoje miejsce. Pomimo wyrobionej na Północy opinii dzikusów, żelazna dyscyplina nie była Ezdeńczykom obca.
Myśliwi... Ponoć podróbka Nomadów (czymkolwiek by nie byli), która służyła tylko interesom władcy, a nie pełniła rolę najemników na zlecenie każdego z głęboką kieszenią. Ciemność, chłód, wściekłość dowódcy... Im nic nie przeszkadzało.
Reagan słyszał o Nomadach, ale niezbyt uważnie zgłębiał się w temat, kiedy kreował jak najbardziej intratną propozycję dla pana Wyjącego Miasta w ramach swojej mistyfikacji. Przecież polowali na jakiś szaleńców, czy też jak ich tutaj nazywano – Zatraconych. Numa Scoavolcia był poza ich zasięgiem... Najwyraźniej nie i właśnie się na tym przejechał.
Nie mógł jednak nie czerpać satysfakcji z grymasu wściekłości na twarzy księciunia. Niemal tak dużej jak z dwóch szram biegnących mu pod okiem aż do szyi rozświetlanych szkarłatną magią, która nadal leczyła ranę.
Reagan syknął, gdy natomiast jego zieleń nastawiła mu kość w nodze. Nie będzie łkać przecież przy tych bestiach, które szykowały na niego pęta! Pomimo bólu w jego oku błysnęła iskra rozbawienia, gdy dostrzegł jak długi sznur mu szykowano. Nieźle... Nie mógł ruszyć palcem u stopy, a myśleli, że spróbuje uciec. Dobre sobie!
Czarny wilk, który okazał się być tropicielem – tą szumowiną, która zaprowadziła całe to towarzystwo do niego i Aloisa – stanął przed nim. Upiorny typ swoją drogą. Przyglądał mu się, jak go pochwycić, aby nie wyrządzić mu krzywdy. Noruk powstrzymał się od komentarza, że to marny trud.
Reagan czuł się jak kotlet. Nawet nie wyklepany stek, co klopsik z mięsa mielonego. Na dodatek wystraszonego mięsa mielonego, bo oto odzyskał swoją twarz i ludzką formę. Jakby się nie stęsknił za swoim człowieczym obliczem, musiał Ezdeńczykom oddać jedną rzecz – nigdy nie byli bezbronni. Teraz on też by nie był, gdyby nie rozkaz księcia, który krępował jego moc.
Leadr przegonił podwładnego, aby samemu związać Reagana. Przyklęknął koło noruka, starannie owijając go liną. Z początku przypominała najtańszą, marynarską cumę do mocowania łódek przy molo. Jednak, gdy zetknęła się ze skórą Reagana, odsłoniła swe prawdziwe oblicze.
Część splotów zamigotała delikatnym światłem, gdy weszła w kontakt z zakrwawioną koszulą i poranionymi ramionami. Reagie tym razem nie powstrzymał łzy, która spłynęła mu po policzku z odsłoniętego oka.
Lud Krwi wiedział jak korzystać ze swojego insygnium.
Lina zacisnęła się na noruku jeszcze ciaśniej, jakby chciała go wysuszyć do cna z tego, co zostało mu w żyłach. Sama była nasączona posoką jakiegoś nieszczęśnika, ale jej pragnienie z tego tytułu się tylko wzmagało.
Za to Reagan poczuł jak materia, która usztywniała jego ciało, powoli kumulowała się wokół krwiożerczych pęt. Jednocześnie czerwień narzucająca mu bezruch wycofała do właściciela. Leadr przez chwilę obserwował, jak jego moc opuszczała ciało noruka, wracając do niego w formie strugi mieniącej się w ciemnościach.
– Nie dopadniesz go – warknął zwierzęco Reagan, widząc, jak koń księcia zostaje podwiązany do innego wierzchowca.
On sam mógł być przerzucony przez grzbiet jednego z nich – nadal starczyłoby miejsca dla dowódcy. Leadr decydował się jednak zostać, puszczając drużynę gdzieś w Wyjącą Dolinę. Reagan nie zdziwił się, że Beliar mógł już stracić nim zainteresowanie. Był zbyt wyczerpany po swojej walce, aby się jednak obawiać, co kryło się w stolicy regionu – w Wyjącym Mieście.
Zmienny spojrzał z wypraną z emocji twarzą na więźnia. Ciekawe, czy gdyby nie rany, okazałby wściekłość, pogardę czy znużenie...
– Już go nie ma w Ezdenie – ciągnął Reagan, dobrze wiedząc, że książę skojarzy człowieka, którego duch rzekomo pomylił strony Rzeki. Jego brata, który był wreszcie bezpieczny. – A tobie nie wolno udać się dalej... – przypomniał mu, jednak nie mogąc się zdobyć na szyderstwo.
Tylko przez to, że był zakrwawiony, nie można było dostrzec jego bladości. Choć magia intensywnie pracowała nad neutralizowaniem działania więzów i leczeniem, ledwie trzymał głowę w pionie. Oko niezasłonięte prowizoryczną przepaską intensywnie łzawiło.
Leadr przyjrzał się swoim paznokciom, które przeistoczyły się w pazury. Reagan wzdrygnął się na ten widok.
– Nie będę się tam wybierał – poinformował go książę wypranym z emocji głosem. Zabarwił się delikatną ironią, gdy dodał: – Sam tu przyjdzie.
Na to noruk nie mógł się nie uśmiechnąć, nawet jeśli w grymasie.
– Dobrze wiesz, że nie.
Alois zrobił już dość... Nie. Miał jeszcze dużo do zrobienia. Nie tu, ale gdzieś indziej. Jako twardziel, który przetrwał te wczasy stulecia i wrócił. A przynajmniej wracał...
Reagan zamknął oczy.
Wrócił – utwierdził się w myślach. Nie doceniał go wcześniej. Teraz nie zamierzał popełniać tego błędu ponownie.
– A owszem, jeśli będzie mieć ku temu powód – zauważył Leadr, spoglądając na Północ.
Reagana opanowywała powoli senność. Dobrze wiedział, że skoro żył, zmienni nie pozwolą mu umrzeć. Nie mógł też się oszukiwać, że robili to z dobroci serca. Nawet jeśli był tego w pełni świadomy, utrata krwi i wyczerpanie dawały mu się coraz bardziej we znaki.
Lui... Dostarczył go do domu. Zrobił to...
– Już zadbałeś o to, żeby myślał, że zginąłem – wysapał.
Na jego miejscu Reagan także nie dałby sobie najmniejszych szans na przetrwanie tego starcia. Sam nie wiedział, jak udało mu się przełamać rozkaz, a potem nie zginąć... Ale musiał to zrobić... I to bez względu na Prawa, które wydawały się nie bez znaczenia dla tego cudu... A potem książę go oszczędził... Pewnie, aby zapłacił najwyższą cenę...
– Nie wróci, a ty będziesz musiał żyć ze świadomością, że ci uciekł – Reagan wyszeptał.
Tak... To musiał mu wypomnieć.
Na balu noruk udawał zbałamuconego człowieka, ale ta bitwa zweryfikowała kto w istocie przegrał, a kto wygrał. Wniosków nie należało zaś wyciągać z tego, kto stał pośród głuszy, a kto marzł na ziemi w zaczarowanych pętach.
Reagan nie mógł się jednak nie zdziwić, gdy Leadr posłał ostre spojrzenie wpierw swojemu człowiekowi, który właśnie się zbliżał, a potem własnej dłoni. Konkretnie pazurom, które emanowały czerwonawym blaskiem, pomimo iż już dawno przybrały swą formę.
– Żeby mi tylko uciekł... – syknął, łapiąc więźnia za fraki i szczerząc gniewnie kły. – Ty się módl do Bogini, aby tak było, noruk.
Reagan zaklął, gdy książę rzucił nim na ziemię. Nie tylko jednak z powodu bólu, który rozszedł się po jego ciele echem.
Zaklął, bo jego zamroczony umysł nie mógł wymuskać z ostatniego zdania drugiego znaczenia... Stwierdzić, czy w ogóle było jakieś dno...
Ale to nie było ważne...
On swojego sięgnął, a jego brat mógł wreszcie odbić się od swojego...
***
Mężczyzna gnał po deptaku, rozglądając za tym legendarnym peronem trzecim, który od przeszło dwudziestu lat był w remoncie. Obrawszy za cel obdrapany znak robót, popędził pomiędzy ludzi, którzy właśnie uciekali z zadymki, którą ktoś urządził nieostrożnym otwarciem torby z cementem.
Przedarłszy się przez zasłonę pyłu i kurzu, dostrzegł lokomotywę, a także ciąg wagonów za nią. Konduktor zaganiał spóźnialskich, jednocześnie machając pomarańczową chorągiewką do maszynisty.
Kapelusznik zerwał się do biegu, jednocześnie przeklinając Republikanów za ich modę. Ludzie nic sobie nie robili z trendów promowanych w gazetach, ale on – biedny – odrobił pracę domową i męczył się w jakiś pantoflach!
Bogini tylko wiedziała, czemu podesłała mu jednego śmiertelnika pod nos: DWA RAZY. Już był za stary żeby wierzyć w przypadki. Natomiast, żeby się przekonać, o co chodziło, akurat się złożyło, że miał trochę czasu. No, i dobre serce też, ale nie lubił się tym chwalić.
Choć mężczyzna biegł z zaledwie jedną walizką, nie tylko to składało się na jego dobytek. Większość rzeczy po prostu już posłał do zapakowania w jeden z kontenerów, a ten do wagonu.
Pewnie wetknąłem tam swój budzik – myślał. – Przeklęta maszynka! Budzi, kiedy się najsmaczniej śpi albo wcale!
Cudem nie wyzionął ducha, gdy nie wyhamował i ze ślizgiem wleciał na konduktora w czarnym uniformie. Walizka obiła się o ściankę wagonu, przebijając ponad gwizd z lokomotywy.
Bogini, żebym tylko go nie zmiażdżył!
Spóźnialski poderwał się na równe nogi, nawet nie oglądając za walizką. Kamień spadł mu z serca, kiedy mundurowy zaczął się podnosić.
Cały w kurzu, ale żył! Może poczerwieniał jak burak, co nie wyglądało zbyt zdrowo, ale dało się to jeszcze zaakceptować. Mężczyźnie moment zajęło, nim poznał się na oznakach gniewu u konduktora. Ba! Prawdziwej furii! Brakowało tylko, żeby ten zaczął warczeć!
Niedoszły pasażer spojrzał na mundurowego z politowaniem, kiedy nie przyjął jego ręki. Obrócił się na pięcie i pognał złapać walizkę, aby jeszcze pośpieszyć w stronę ruszającego pociągu.
Konduktor jednak nie przestawał się pieklić, chodząc krok w krok za nim. Za nic miał jego oznaki wieku w formie zmarszczek i siwizny. Był tak nabuzowany, że tylko brakowało, aby wszedł za nieuważnym podróżnym do wagonu!
Ach, ci ludzie... Z każdym wiekiem robią coraz bardziej gniewni i małostkowi – pomyślał podróżnik, wzdychając.
– Panie, po co się tak denerować? Taki piękny dzień jest dzisiaj, nieprawdaż? – mruknął nonszalancko.
Jednak nim konduktor zdążył podpaść pasażerowi bardziej jakąś błyskotliwą inaczej uwagą, znieruchomiał pod jego metalicznym, złotym spojrzeniem. Od razu cała złość uleciała z ciała, jakby przekłuto balon. Z nieco zagubionym wyrazem twarzy zamknął za nieznajomym drzwi do wagonu, pomimo iż pociąg już odjeżdżał i nie powinien pozwolić mu wsiąść.
Podróżnik w pociągu natomiast poprawił rondo białego kapelusza dopasowanego kolorem do pantofli. Uśmiechnął się niecnie pod nosem, zerkając na plakietkę przy uchwycie do swojej walizki.
"Dr Adalberto Dormhall". Ale mnie fantazja poniosła! Nie ma co! – parsknął pod nosem, odrywając karteczkę i wyrzucając ją za otwarte okno w przedziale.
Widząc swoje odbicie w szybie, dochodził do wniosku, że beznadziejnie się starzał. Oczywiście, od razu to skorygował, wpuszczając w siwiuteńkie włosy ciemnobrązowy pigment, a zmarszczki wokół oczu, ust oraz na czole wygładzając w smużkach złotej magii sączącej się z oczu.
Żarty na bok – myślał. – Jeszcze wpadniesz w tarapaty albo je ściągniesz na jakiegoś biednego ludzika.
Ale gdyby się w jakieś nie wplątał, nie nazywałby się Dormhall. A w końcu nie ma to jak kłopoty w doborowym towarzystwie.
Zatem, kierunek: Kariorum...