Prolog

476 35 45
                                    

Główna baza DRESZCZu, Anchorage, Alaska
dzień przed wysłaniem Teresy do Labiryntu A

Mężczyzna spojrzał ostatni raz na nadesłane przez kanclerz Paige raporty, po czym zamknął plik i uśmiechnął się pod nosem. Lata ciężkiej pracy opłaciły się i wreszcie zaczęły przynosić efekty. Jeszcze jeden dzień i będą mogli ostatecznie rozpocząć końcowy etap Fazy Pierwszej, a także zacząć analizować wzory powstałe w strefie zagłady.

Mężczyzna wstał z fotela i powolnym krokiem podszedł do zajmującego całą ścianę okna. Uwielbiał położenie swojego biura z kilku powodów, jednak przede wszystkim cenił je za niesamowity krajobraz roztaczający się za szybą. Widok na pogrążone we śnie miasto i zaśnieżone górskie szczyty zawsze go uspokajał, a trzeba nadmienić, że nie należał on do osób cierpliwych.

— Już niedługo — powiedział sam do siebie, wciąż się uśmiechając — a osiągniemy nasz cel.

Po tych słowach odwrócił wzrok od pięknego widoku i szybkim krokiem ruszył do drzwi. Te otworzyły się automatycznie, gdy tylko się do nich zbliżył. Skręcił w prawo i ruszył przez nieskazitelnie biały korytarz, a odgłos jego kroków i stukot butów o kafelki poniósł się echem po pomieszczeniu. Znów skręcił w prawo, zbiegł po schodach na niższe piętro i skręcił w lewo, po czym zatrzymał się przed pomieszczeniem oznaczonym jako sala B12. Przyłożył kartę do czytnika umieszczonego w ścianie obok wejścia i gdy urządzenie zapiszczało, pchnął drzwi i wszedł do środka.

— Doktorze Dixon — powitała go wątła kobieta o niskim wzroście i mysich włosach. Mężczyzna nawet nie zwrócił na nią uwagi i minął ją, omal nie wytrącając jej z rąk kubka z kawą. Kobieta wymamrotała pod nosem ciche przeprosiny i czym prędzej usunęła się z pola widzenia mężczyzny.

Dixon uśmiechnął się półgębkiem. Miał tutaj niemal taki sam autorytet jak kanclerz Paige, a odkąd ta ostatnia przeniosła się do bazy w Denver, zyskał jeszcze większy szacunek i poważanie podwładnych. Nie dało się ukryć, że takie traktowanie bardzo przypadło mężczyźnie do gustu.

Pchnął jeszcze jedne drzwi i znalazł się na dziedzińcu. Zacisnął zęby, kiedy mroźny wiatr rozwiał poły jego płaszcza. Otuliwszy się szczelniej odzieniem, ruszył przez zaśnieżony plac w kierunku przeciwległego wejścia. Choćby nie wiadomo ile próśb wystosował do kanclerz Paige o zadaszenie dziedzińca, ta zbywała go, mówiąc, iż nie jest to ich głównym zmartwieniem. „Łatwo ci mówić", powiedział jej kiedyś Dixon, „bo to nie ty musisz codziennie przedzierać się przez te cholerne zaspy".Jednak śnieg i mróz nie były jedynym powodem, dla którego doktor Dixon tak zaciekle walczył o zadaszenie dziedzińca.

Drugi powód właśnie zeskoczył z dachu, prosto pod nogi mężczyzny.

Dixon wzdrygnął się, widząc, jak Poparzeniec nieudolnie próbuje wydostać się z zaspy, w którą wpadł. Korzystając z okazji, Dixon cofnął się o kilka kroków i przyjrzał Poparzeńcowi, lekko przekrzywiając głowę, jak zawsze, gdy coś go zaintrygowało. Chory, który najwyraźniej był młodym chłopakiem, miał potargane, sklejone krwią włosy, podziurawione i brudne ubranie, był także boso i bez broni w postaci ostrego patyka czy odłamka szkła, co niewątpliwie uspokoiło mężczyznę. Poparzeniec pozbawiony broni wciąż był niebezpieczny, ale przynajmniej łatwiejszy do obezwładnienia.

Chłopak w końcu wygramolił się ze śnieżnej pułapki i stanął w pozycji wyprostowanej, lekko słaniając się na nogach. Sięgnął po coś do kieszeni, a w tym samym momencie Dixon wycelował w niego lufę pistoletu. Ku jego zdziwieniu, chory pisnął.

— Nie strzelaj, proszę! Pro... — jego krzyk urwał się tak nagle, jak się zaczął. Bezwładne ciało Poparzeńca upadło na ziemię, a z dziury w głowie sączyła się krew. Dixon przez chwilę patrzył zdezorientowany na zwłoki chorego, po czym podniósł głowę i spojrzał przed siebie w chwili, gdy strzelec chował broń za pasek spodni. Włosy postaci na tle wszechobecnej bieli wydawały się być ognistymi płomieniami.

𝐓𝐇𝐄 𝐃𝐄𝐒𝐄𝐑𝐓 𝐁𝐀𝐒𝐄 ━ 𝑡𝘩𝑒 𝑐𝘩𝑟𝑜𝑛𝑖𝑐𝑙𝑒𝑠 𝑜𝑓 𝑡𝘩𝑒 𝑚𝑎𝑧𝑒¹Where stories live. Discover now