EPILOG DARYLL ACCARDO pół roku później

38 7 6
                                    

Wenecja. Miasto zakochanych. Najpiękniejsze miasto, jakie kiedykolwiek widziałem. Nie bez powodu zostawiliśmy je na koniec naszej wielkiej podróży.
Od czterech miesięcy nie było mnie w Ameryce. Od czterech miesięcy nie zajmowałem się moją lodziarnią, ale wiedziałem, że zostawiłem ją w dobrych rękach. Ufałem Alexie i wiedziałem, że pod moją nieobecność zajmie się wszystkim, jak należy. Tak jak ja nie byłem w stanie.
Potrzebowałem odpoczynku. Potrzebowałem oddechu. Potrzebowałem Włoch.
Ta decyzja o wielkiej podróży zapadła dosyć spontanicznie, ale chyba takie są najlepsze. Dwa miesiące zajęło nam przygotowanie się do niej, zaplanowanie całej trasy i w końcu, wraz z początkiem wiosny, wyruszyliśmy w największą przygodę naszego życia, a przynamniej Theo tak cały czas powtarzał.
Theo był dla mnie wszystkim w ostatnim czasie. Dosłownie. Nie wiem, jakbym przetrwał bez niego.
Nie mam pojęcia, jak wyglądało moje życie bez niego. Co ja ze sobą robiłem przez ten czas? Zupełnie jakby życie przed poznaniem Theo było tylko czekaniem na ten jeden moment.
Tak, zdawałem sobie sprawę, że takie przywiązanie jest cholernie niebezpieczne, ale jeśli teraz nie będziemy ryzykować, to kiedy? Wydarzenia ostatnich miesięcy udowodniły mi, że życie jest okropnie ulotne. Obawiając się wszystkiego, tracimy tylko to, co moglibyśmy mieć.
Przed wyjazdem odbyłem jeszcze długą, szczerą rozmowę z Charliem jako osobą, która najlepiej znała Jack'a. Potrzebowałem tego, bo czułem, że ta wiedza może pozwolić mi pogodzić się z tym wszystkim, co się stało. Opowiedział mi dokładnie o tym, kim był Jack zanim go poznałem. Płatny morderca, zabójczo zakochany w pewnym chłopaku, którego poznał we Włoszech. Ich historia była tak smutna, że aż nie mogłem się nadziwić, że naprawdę nigdy nic o nim nie wspomniał.
Wiedziałem, że coś go gryzie. Zawsze w jego oczach był swego rodzaju smutek, nostalgia, której nic nie mogło wymazać. Teraz już miałem odpowiedź, co to było i wreszcie zrozumiałem, kim on był.
Smutne było to, że nigdy nie udało mi się poznać go na tyle, by dowiedzieć się tego wszystkiego od niego. Jednak wiedziałem, że robiłem wszystko, by jakoś się do niego zbliżyć. Prawda była taka, że on nie chciał nikogo przy sobie. Już nie.
Jego odejście pozostawiło milion pytań bez odpowiedzi. Miałem je ja, miał je Charlie. Tamtej nocy upiliśmy się, szukając jakiegoś ukojenia, chwili zapomnienia, chcąc jakoś zamknąć ten okropny rozdział naszego życia.
Oczywiście nie jest to możliwe tak od razu. Ale przecież od czegoś trzeba zacząć.
Musiałem na nowo znaleźć siebie, bo czułem się okropnie zagubiony. Mój świat zawalił się w gruzach, zupełnie doszczętnie, bo wraz z fundamentami, które go tworzyły. Okazało się, że zupełnie nic nie wiedziałem o swoim ojcu, najważniejszej osobie w moim życiu. Pytanie, co zrobił, że ktoś zapragnął jego śmierci, było kolejnym, na które prawdopodobnie nigdy nie uzyskam odpowiedzi. Musiałem się z tym pogodzić, bo cóż innego mogłem zrobić?
Moja siostra, która przecież teraz stała na czele korporacji, którą rozwinął mój ojciec, była w tak samo wielkim szoku jak ja. Razem ustaliśmy, że nie powiemy nic naszej mamie. Niektóre rzeczy lepiej jak pozostaną tajemnicą. Nie mówienie prawdy nie jest przecież kłamstwem.
Poczułem jednak potrzebę, by wrócić do korzeni. Dosłownie. Postanowiłem odnaleźć siebie w moim rodzinnym kraju, gdzie tak naprawdę wszystko się zaczęło.
Objechaliśmy razem całe Włochy, zaczynając od gorącego południa. Początkowo miałem w planach szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego mój ojciec został zamordowany, ale z czasem zdałem sobie sprawę, że nie ma to sensu. Nie wiedziałem, czego mam szukać, kto mogłoby udzielić mi odpowiedzi.
Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że po prostu muszę to zaakceptować i cieszyć się tym, co wiem.
Tym, co mam.
A miałem Theo, więc tak naprawdę nie potrzebowałem niczego więcej.
- Dobrze, że zostawiliśmy to miejsce na koniec – powiedział Theo, kiedy spacerowaliśmy wąskimi uliczkami tego magicznego miasta. Był dopiero czerwiec, a już było to tak wiele turystów, że naprawdę nie wyobrażałem sobie, jak musi być tu w szczycie sezonu.
Byliśmy tu tak długo, przez co udało nam się zaobserwować przemianę włoskiej wiosny w lato.
W Nowym Jorku nigdy nie było tak pięknie w tym okresie.
I tak gorąco.
Wszystko mnie tu zachwycało. Dosłownie. Pewnego razu, gdy jechaliśmy jakąś długa drogą wśród wysokich drzew, nie mogłem nadziwić się temu, jak przyroda budzi się do życia. I pomyśleć, że dzieje się tak co roku, a ja dostrzegłem tę magię dopiero teraz. Przecież to było coś naprawdę czarującego. Co roku drzewa obradzały tysiącem pąków tylko po to, by za kilka miesięcy stracić wszystkie liście. Ale mimo złych zim i tak odradzały się każdego lata.
Ludzie też powinni tak robić.
Gdybyśmy mogli się tak odradzać, może mogliśmy też tak rozkwitać.
- To miejsce ma w sobie jakąś magię – zgodziłem się z rozmarzeniem w głosie.
- To my mamy w sobie jakąś magię – stwierdził Theo, ujmując moją rękę, zupełnie nie przejmując się tym, co ludzie sobie pomyślą.
Za to też go kochałem. Opinie innych nie miały dla niego żadnego znaczenia i podczas tej podróży udowodnił mi to już wiele razy. We Florencji zaskoczył mnie, wyjmując nagle ze swojego plecaka kłódkę z wygrawerowanymi naszymi imionami i przypinając ją na Ponte Vecchio. Spojrzenia innych ludzi nie miały dla niego żadnego znaczenia, po prostu ujął moją twarz w dłonie, całując mnie tak, jakbym znaczył dla niego więcej niż cokolwiek innego.
Jakbym znaczył dla niego tyle, co on dla mnie.
- Wiesz, że nie wyobrażam sobie tej podróży bez ciebie? – spytałem go, chociaż domyślałem się odpowiedzi.
- Oczywiście, że wiem, Drarry.
Zaśmiałem się głośno, jak za każdym razem, gdy tak do mnie mówił, jednocześnie spuszczając wzrok. Theo nazywał mnie tak, odkąd w Rzymie, podczas jednej z długich rozmów, oficjalnie przyznałem się, że od zawsze shipowałem Harry'ego i Draco.
Przez kolejne pół godziny nie mógł przestać się śmiać, a ja miałem ochotę utopić go w Fontannie di Trevi.
A potem zaczął na mnie mówić Drarry, a ja byłem pewien, że nikogo nigdy wcześniej nie kochałem tak bardzo.
W końcu dotarliśmy do Placu Świętego Marka. Zewsząd tłoczyli się turyści, ostatnie promienie  zachodzącego przygrzewały nas przyjemnie w plecy, a z jakiejś restauracji słychać było dobiegającą muzykę skrzypiec.
To wszystko było takie romantyczne. Idealne zakończenie naszej podróży. Jutro mieliśmy wracać do Nowego Jorku. Sezon letni zaczął się już pełną parą i moja lodziarnia potrzebowała szefa, który by ją odpowiednio poprowadził w ten czas. Podczas całego tego czasu zjedliśmy tyle gelato, że byłem pewien, że wiem już wszystko o włoskich lodach. Byłem gotowy, by wrócić.
Alexa, ku mojemu zaskoczeniu, od października miała zacząć studia na Uniwersytecie Nowojorskim. Byłem z niej dumny, bo sam wciąż nie zdobyłem się na ten krok. Chciała studiować zarządzanie, by w przyszłości lepiej pomóc mi w prowadzeniu firmy. Wiedziałem, że lato chciała poświęcić na przygotowanie się do tej nowej przygody.
Nie ma przecież trudności, są tylko wyzwania, którym musimy sprostać.
- Słyszysz? – Theo uśmiechnął się do mnie, wyciągając rękę w moją stronę. W mig pojąłem, o co mu chodzi i podałem mu dłoń, a on przyciągnął mnie bliżej siebie.
Nasze czoła znalazły się bardzo blisko, a ja nie widziałem nic poza jego jasnymi oczami.
Oczami, które tak kochałem.
Czy we Włoszech odnalazłem siebie? Nie. Odnalazłem siebie w Theo.
To nie podróż przewróciła mnie do życia, tylko on.
Tak to już w życiu jest, że czasami nie jest najważniejszy cel, tylko ludzie, którzy nam towarzyszą w drodze do niego.
- Daryll?
Uniosłem na niego wzrok, bo wiedziałem, że kiedy zwraca się do mnie pełnym imieniem, zazwyczaj chce powiedzieć coś ważnego. Wciąż byliśmy objęci w powolnym tańcu do muzyki, na środku Placu świętego Marka w Wenecji, najpiękniejszym mieście Włoch.
- Tak?
- Chciałbym, żebyś nigdy mnie nie opuszczał. Me lo prometterai?
Wzruszenie.
Właśnie to poczułem.
I miłość, ale to czułem już od dawna.
Jemu mógłbym obiecać dosłownie wszystko, byle tylko zawsze był przy mnie.
- Sí. Kocham cię, Theo Reyloy.
- Ja też cię kocham, Drarry.
Moje usta rozciągnęły się w uśmiechu, gdy mnie pocałował.
Nie mogliśmy być pewni tego, co przyniesie przyszłość. Jednak dla nas liczyła się tylko teraźniejszość, która była jedynym, co mieliśmy, ale równocześnie była najcudowniejszym, co mógł nam dać los.
A jeśli przyszłość miała być złożona z tysiąca chwil składających się z takich teraźniejszości, to byłem na nią gotowy.

LIEWhere stories live. Discover now