ROZDZIAŁ VI DARYLL ACCARDO

118 13 5
                                    

21 LAT
Już dawno powinienem był zrobić prawo jazdy.
Wtedy nie musiałbym czekać już od dwudziestu minut w deszczu na taksówkę. 
Cholera.
Taksówki nie powinny się spóźniać, od tego są autobusy. W przyszłym tygodniu pójdę się zapisać na kurs na prawo jazdy. Pewnie i tak go nie zdam, ale spróbować zawsze można. Mówiłem to już sobie pięć razy.
Cóż, do sześciu razy sztuka...
Wreszcie zza węgła wyłoniła się żółta taksówka i moje męki dobiegły końca.
- Nareszcie – mruknąłem pod nosem, wsiadając do środka. Nie zważałem na to, że moje mokre ubrania moczą miękką tapicerkę samochodu. Gdyby ten taksówkarz tyle się nie spóźniał...
- Przepraszam za lekkie spóźnienie, ale były korki – powiedział mężczyzna i wtedy pierwszy raz spojrzałem w jego stronę.
I zamarłem.
Czas
Zatrzymał
Się
Na
Moment.
Moje serce przyspieszyło, oddech zwolnił.
Nasze oczy na moment się spotkały i w tym momencie przez moje ciało przepłynął elektryczny dreszcz.
Jakby moje życie do tej pory było spowite w mroku, a on je nagle rozjaśnił.
Jednym spojrzeniem.
Boże.
- Proszę pana... – Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że on coś do mnie mówi. Zamrugałem szybko.
- Tak? – Jezu, teraz pewnie weźmie mnie za jakiegoś debila.
- Dokąd jedziemy?
Kurwa.
- Do WorkMech – powiedziałem i szybko podałem adres. Nie wiedziałem, że podróż po części do zamrażarki będzie najpiękniejszą w moim życiu.
Ruszyliśmy, a ja odważyłem się spojrzeć na niego jeszcze raz. Miał krótkie włosy, powiedziałbym nawet, że obcięte po wojskowemu, przez co ciężko było mi określić ich kolor. Twarz pokrywał mu kilkudniowy zarost, jakby nie dbał ostatnio o swój wygląd, ale przez to wyglądał jeszcze lepiej. Jego oczy były najbardziej niesamowitą rzeczą jaką kiedykolwiek widziałem. Niebieskie, ale gdy spoglądał przed siebie, stawały się bardziej szare.
Piękna mieszanka.
Mógłbym wpatrywać się w nie godzinami, by dociekać, jakie są naprawdę.
- Te korki to porażka. Dlatego nie lubię jeździć po centrum – westchnął. Miał taki miękki i głęboki głos.
- Ja tu niestety mieszkam, także dla mnie to codzienność – zaśmiałem się. Wyprostowałem ramiona, starając się rozluźnić.
- Ja bym tak nie mógł. Za dużo ludzi. – Typ samotnika? Dlaczego taki jest? W jednej sekundzie zapragnąłem się tego dowiedzieć.
- Przy prowadzeniu lodziarni niezmiernie się to przydaje.
Jego brwi pojechały do góry.
- Lodziarnię? To chyba nie jest łatwe w Nowym Jorku. – Cieszyło mnie jego zainteresowanie. Cieszyło mnie to, że rozmawiamy. Nie wiem, czemu tak reagowałem.
Jezu.
- Wręcz przeciwnie. Im więcej ludzi, tym lepiej – powiedziałem. Kątem oka dostrzegłem jego uśmiech.
- To samo mówił mi mój szef, gdy zaczynałem tu pracować – zaśmiał się. – Chyba mamy coś wspólnego.
Jego słowa zadziałały na mnie elektryzująco. Coś wspólnego? Mogłem się założyć, że tych rzeczy jest o wiele więcej.
- To ile już prowadzisz tę lodziarnię? I tak w ogóle jestem Jack Bone.
Jack Bone. Od tego dnia to były moje ulubione słowa.
- Trzy lata. Miło poznać, Jack. Jestem Daryll Accardo.
- Daryll Accardo? – Miałem ochotę poprosić, by jeszcze raz to powiedział. – Chyba nie jesteś stąd w takim razie? Europa?
- Mój ojciec stamtąd pochodził. Dokładnie Włochy. Sam nigdy tam nie byłem – westchnąłem. To jedna z niewielu rzeczy, której naprawdę żałowałem. Naprawdę zależało mi na tym, by zobaczyć i poznać mój rodzinny kraj. Kraj mojego ojca. Miałem nadzieję, że jeszcze mi się to uda. Tak naprawdę odkładałem na to wszystkie swoje oszczędności.
Kiedyś na pewno.
- Moja mama pochodziła z Anglii. Kolejna rzecz, która nas łączy – zaśmiał się po raz kolejny. Dopiero, gdy to powiedział, wyraźnie usłyszałem jego akcent.
- Rzeczywiście. Nie wiedziałem, że bratnią duszę można spotkać w taksówce. – Tak naprawdę w ogóle wątpiłem, by kiedykolwiek udało mi się kogoś takiego znaleźć.
- Też się tego nie spodziewałem, a jeżdżę już od miesiąca.
- I zawsze rozmawiasz tak z pasażerami? – spytałem z ciekawością.
- Zawsze pasażerowie siadają z tyłu, także nie mam jak. – Gdy zobaczył moją minę, parsknął śmiechem.
Kiedy wsiadałem do samochodu, zależało mu jedynie na tym, by przestało mi padać na głowę. Z przyzwyczajania więc usiadłem koło kierowcy, tak jak zawsze jeżdżę z Well'em.
Cholera.
Poczułem jak moje policzki robią się gorące.
Cholera.
Usłyszałem głośny śmiech Jack'a, przez co poczułem się trochę lepiej.
- Nie martw się, gdyby nie to, nasza jedyną rozmową było pytanie, dokąd jedziemy!
Święta prawda. Błogosławione pomyłki i ich piękne skutki.
Chyba działał na mnie coraz gorzej, bo zanim zdążyłem się obejrzeć, już mówiłem to na głos.
- To brzmi jak dobry napis na zderzak. Chyba powinienem o takim pomyśleć. – Znowu się zaśmiał, a przez to ja też. – Dojeżdżamy.
Poczułem przypływ paniki. Jak to dojeżdżamy?! To miał być koniec tej najlepszej przejażdżki w moim życiu?! Dlaczego ten pieprzony WorkMech nie mógł się znajdować w innym mieście, stanie, kraju?!
- Poczekać? Ile ci tam zajmie?
Moja dusza się rozjaśniła. Dosłownie. Cały mój dzień znowu zaczął malować się w jasnych barwach.
- Około dwudziestu minut. Poczekasz?
- Nessun problema!
Przystanąłem, unosząc brew. Kąciki jego powędrowały do góry.
- Po prostu kolejna rzecz, która nas łączy.
Z trudem powstrzymałem szeroki uśmiech.
- Apetta un minuto – poprosiłem i ruszyłem w stronę sklepu.
Teraz już uśmiechnąłem się szeroko.
Absolutnie nigdy nie zrobię prawa jazdy.
~~⊙~~
- To... do zobaczenia. – Te słowa były ciężkie. Naprawdę ciężkie. Prawie nie do udźwignięcia.
- Mam nadzieję. – Jack się uśmiechnął. – Jakbyś jeszcze potrzebował podwózki, to wiesz, gdzie dzwonić.
- Jasne. Na pewno skorzystam! – Pomachałem mu ręką na pożegnanie. Poczułem ścisk w sercu.
A jeśli już go nie zobaczę? Odetchnąłem głęboko. Mogło tak być.
Ruszyłem w kierunku lodziarni, wciskając ręce do kieszeni. O nie, ja na to nie pozwolę. Ścisnąłem rękę na karteczce z jego numerem. Już czułem, że jutro będę potrzebował taksówki.
Gdy przekraczałem próg lodziarni, poczułem jak mój telefon zaczyna wibrować. Przez krótką chwilę myślałem, że to może Jack, ale imię Well'a na wyświetlaczu szybko rozwiało moje nadzieje.
- Hal...
- Hej, Daryll, jesteś w pracy? – przerwał mi mój przyjaciel szybko.
- A gdzie mogę być o tej porze, stary? Dzisiaj jest pierwszy dzień wakacji i...
- To super, zaraz tam będę, na razie. – Rozłączył się bez słowa wyjaśnienia.
Ach, Well i jego genialne pomysły.
Wszedłem do środka, z zadowoleniem omiatając wzrokiem kolejkę do kasy. Wakacje to zawsze dobry czas, a te zapowiadały się wyjątkowo upalnie. Powszechnie przecież wiadomo, że lody to najlepsze lekarstwo na wysokie temperatury, a także na wiele innych rzeczy.
Położyłem plakietkę z napisem Rezerwacja na stoliku dla czterech osób. Nie byłem pewien, czy Well ma zamiar przyjechać tu sam, czy z Nellissą Foster, jego dziewczyną. Szczerze, nie przepadałem za nią. Była strasznie sztywna, jakby nie czuła się swobodnie. Nie rozumiałem tego, ale nie chciałem się wtrącać, bo mój przyjaciel wydawał się z nią szczęśliwy.
- Duży ruch dzisiaj – powiedziałem do jednej z moich pracownic, przemykając na zaplecze.
W czasie czekania na Well'a, postanowiłem zająć się naprawą zamrażarki. Tak naprawdę bardziej niż na wymienieniu tej zepsutej części zależało mi na zajęciu czymś myśli. W głowie wciąż miałem obraz Jack'a. Dosłownie nie mogłem przestać o nim myśleć i wciąż czułem strach, czy uda nam się spotkać jeszcze raz. Nie dane mi było jednak dokończyć mojego zadania.
- Buongiorno! – Tylko jedna osoba mogła witać mnie w ten sposób.
- Buongiorno! – odkrzyknąłem i ruszyłem w kierunku mojego przyjaciela.
I aż przystanąłem ze zdziwienia. 
Well wcale nie przyszedł z Nellissą. Nie był też sam. Obok niego stała dziewczyna o kasztanowych włosach spiętych niedbale w niewysoki kok. Kilka pasemek wysmyknęło jej się z niego i opadały teraz na jej drobną twarz. Sprawiała wrażenie jednej z tych dziewczyn, które gdy widzisz masz ochotę od razu się zaopiekować i ochronić przed wszelkim złem świata. Przy tym wszystkim jednak w ogóle nie wyglądała jak jedna z wcześniejszych towarzyszek mojego kumpla.
Zaintrygowało mnie to.
- Kogo moje piękne oczy widzą? – zapytałem, siląc się na włoskim akcentem.
- Czyżbyś nauczył się rodzimego akcentu na rzecz swojej firmy? – Well nie dał się nabrać.
- Dzięki temu jestem bardziej wiarygodny – odparłem, porzucając moje plany. – Wiesz, imię mi raczej nie pomaga, a wręcz przeciwnie. Błagam, żaden porządny Włoch nie ma na imię Daryll. Dzięki, mamo – westchnąłem ze śmiechem. - Co tam u ciebie słychać? – Mój wzrok mimowolnie powędrował w stronę dziewczyny. - Chodź, pogadamy, nie widzieliśmy się chyba trzy miesiące! Vivien, dla tych państwa lody na koszt firmy! – zawołałem w stronę pracownicy.
Well i Lorie poszli zamówić swoje lody, a ja w tym czasie zająłem stolik. W mojej lodziarni oczywiście również stołki były wyjątkowe, to znaczy w kształcie gałek lodowych. Tak, włożyłem w to dużo pracy.
Miałem nadzieję, że mój tata byłby ze mnie dumny.
Well wreszcie przyszedł ze swoją koleżanką. Uścisnąłem jej delikatnie dłoń, a potem spojrzałem pytająco na mojego kumpla.
- To jest Lorie Swallow, moja koleżanka ze studiów – powiedział szybko i tym razem to moje brwi powędrowały do góry.
- Koleżanka? – Co jak co, ale znajomości Well'a z dziewczynami zazwyczaj nie kończyły się w ten sposób.
- Tak, koleżanka, Daryll – powiedział z naciskiem. Hmm, chyba coś było na rzeczy.
- Okay. – Klasnąłem w ręce, patrząc raz na nią, raz na jego. – Co was sprowadza do Nowego Jorku? Taka prosta wycieczka krajoznawcza czy może większe potrzeby?
Położyłem szczególny nacisk na ostatnie słowa, patrząc na Well'a znacząco, ale ten najwyraźniej postanowił udawać, że tego nie słyszy.
- W zasadzie to i to. Lorie jeszcze nigdy tu nie była, więc chciałem jej pokazać nasze piękne miasto. A poza tym – ściszył głos do szeptu – mamy jeszcze tajną misję.
Pokiwałem głową, choć tak naprawdę nic nie rozumiałem. Co dla Well'a mogła znaczyć taka tajna misja?
- Szukamy autora pewnej książki. – Odezwała się Lorie, po czym wymienili porozumiewawczo spojrzenia.
No pięknie. Miałem ochotę parsknąć śmiechem, ale powstrzymałem się przed tym z trudem.
- Powiedz tylko nazwisko, il mio amico! – zawołałem uroczyście. – Daryllo zna tu wszystkich!
Well i Lorie parsknęli śmiechem. Zauważyłem, że ma ładny śmiech, a Well patrzy w jej stronę prawie cały czas. Zacząłem się zastanawiać, skąd Well wytrzasnął tę dziewczynę.
- Znasz całe osiem milionów mieszkańców? – zapytał Well podchwytliwie, a ja w tym momencie udałem, że posmutniałem.
- Osiem milionów mieszkańców? Kuźwa, poczułem się taki malutki, gdy to powiedziałeś! Dzięki, Well, ty mnie zawsze umiałeś pocieszyć! – potrząsnąłem ze smutkiem głową. – Osiem milionów... ciekawe, ile z tego już odwiedziło moją lodziarnię... a ile z tego nigdy jej nie odwiedzi...
Może powinienem otworzyć drugi salon gdzieś w innej części miasta...?
To dawałoby więcej szans dla tych wszystkich ludzi, by skosztować najlepszych lodów w ich życiu.
- Daryllo, nie popadaj mi tutaj w depresję! – Well klepnął mnie przyjacielsko w plecy. – A może znasz takiego pewnego dupka, nazywa się Joe Hooning...?
Joe Hooning? To nazwisko na pewno mi coś mówiło.
- John! John Hooning! Zawsze bierze lody o smaku ciasteczkowym i bakaliowe! Świetny gość, ale nie widziałem go już od jakiś... dwóch, może trzech tygodni. – Wzruszyłem ramionami. – Może gdzieś wyjechał...
Nie znałem tego człowieka za dobrze, był po prostu jednym ze stałych klientów mojej lodziarni.  Zazwyczaj zapamiętałem ludzi, którzy przychodzili tutaj często. Było naprawdę miłym człowiekiem, a przy tym często zamawiał dostawę lodów do domu. Zdarzało się, że zamieniliśmy parę zdań, ale chyba nigdy bym nie pomyślał, że może być pisarzem.
Cóż, nigdy nie byłem dobry w ocenianiu ludzi.
- John? Nie, on ma na imię Joe, prawda? – Well spojrzał pytająco na Lorie, a ona energicznie pokiwała głową.
- Jestem tego pewna – potwierdziła.
- Ja jestem pewien, że był to John. - Zmarszczyłem brwi. Może mówiliśmy o dwóch różnych osobach?
- Może to jego pseudonim artystyczny...? – zasugerował mój przyjaciel. Jeśli naprawdę był pisarzem, to było to prawdopodobne. 
- To chyba raczej zmieniłby nazwisko. Ale w zasadzie to możliwe. – Pokiwałem z namysłem głową. – Wiecie co, on kiedyś prosił nawet, by dostarczyć mu lody do domu i...
- Dostarczacie lody do domu?! – wykrzyknął Well z szokiem wypisanym na twarzy. Tak, już dawno go tu nie było.
- Tak! Genialne, prawda? Mój pomysł, jak wszystko zresztą. Ale wracając, znam jego adres – powiedziałem, przypominając to sobie nagle. Równocześnie jednak przypomniałem sobie o pewnej rzeczy. – Ale nie mogę go wam zdradzić. Tajemnica zawodowa.
- No nie, serio? Przecież nie chcemy go... – Well zawiesił głos, ale na szczęście Lorie dokończyła za niego.
- Chcemy z nim porozmawiać o zakończeniu książki. To dla nas bardzo ważne. Jeśli to jest on, to...
- Wiem, ale co jeśli to nie jest jednak on i jakimś sposobem się dowie, że macie adres ode mnie? – Nie spodobała mi się ta wizja. Już wyobrażałem sobie jak policja przyjeżdża do mnie z oskarżeniem o podawanie poufnych informacji, moja lodziarnia upada, a całe marzenie kończy się przez tak głupią sprawę.
Nie. Nie. Nie.
- Ale przecież się nie dowie, że mamy jego adres od ciebie. A poza tym, jeśli to nie on, to po prostu grzecznie przeprosimy i się pożegnamy – powiedział Well z przekonaniem. No dobra, to brzmiało logicznie. Wizja rewizji policji stała się dużo mniej realistyczna.
- Dobra, ale ani słowa o mnie, jasne? – posłałem  im poważne spojrzenie i wstałem od stolika, by udać się na zaplecze po adres. – Zaraz wracam.
Postanowiłem wykorzystać okazję i wyciągnąłem telefon. Łudziłem się, że może przez jakiś cudowny przypadek Jack się ze mną skontaktuje. Już miałem w planach znaleźć go na Facebooku, ale jeszcze tego nie zrobiłem. Trochę obawiałem się, że może uznać to za nieco nachalne.
Znalazłem adres Johna Hooning’a i spisałem go na małej karteczce. Jeśli tak bardzo zależało im na tej wiadomości, to nie chciałem tego utrudniać.
- Szefie! – Vivien wychyliła się zza lady. – Coś zepsuło się w maszynie do lodów włoskich.
- Zepsuło? – zdziwiłem się. Miałem ochotę dodać znowu, ale powstrzymałem się. – Zaraz to naprawię.
Szybkim krokiem podszedłem do stolika i dałem Well’owi karteczkę.
- Macie. Ale mnie nie znacie, pamiętajcie! Dobra, spadam, bo maszyna do lodów włoskich nawala. Potrzeba tam prawdziwego Włocha! Arriverderci! – krzyknąłem, szybko znikając za ladą.
Zabrałem się pracy. Chyba jedynie to mogło odciągnąć moje myśli od tajemniczego taksówkarza.
~~⊙~~
Minął cały dzień od czasu spotkania z taksówkarzem. Właśnie tak zacząłem nazywać go w myślach, bo znałem go naprawdę tylko z tego.
Nie miał konta na Facebooku. Gdy zadzwoniłem pod numer, który od niego dostałem, odezwała się tylko dyspozytorka. Zamówiłem nawet taksówkę, ale go w niej nie było.
Przestałem liczyć na to, że spotkamy się z znowu. Wydawało mi się to tak niemożliwe jak to, że Well’owi i jego nowej koleżance uda się odnaleźć Johna Hooning'a. Minęło już zbyt dużo czasu, chociaż ciągle miałem nadzieję, że jakoś się spotkamy.
Wpadniemy na siebie w sklepie.
Miniemy się na ulicy.
Odwiedzi moją lodziarnię.
Osiem milionów mieszkańców. To nie mogło być takie proste.
To nie oznaczało jednak, że było to niemożliwe.
- Szefie...? – Usłyszałem nieśmiałe pukanie do framugi drzwi mojego małego gabinetu. Jakoś nigdy nie zamykałem drzwi, po prostu nie chciałem się przed nikim odgradzać. A poza tym, przez to szybciej mogłem się dostać do lodziarni, gdybym był potrzebny.
- Vivien, coś nie tak? – oderwałem się od przeglądania papierów firmowych.
- Nie, nie tylko... Mary nie będzie przez jakiś czas w pracy. Właśnie wysłała mi wiadomość... – przygryzła wargę, marszcząc przy tym nos.
- Co jej jest? – zmartwiłem się. Mary i Vivien były dwoma pracownicami, które były ze mną od początku lodziarni, czyli już trzy lata. Przez ten czas naprawdę się zaprzyjaźniliśmy.
- Jej mama trafiła do szpitala i rano pojechała do Dalton. Przeprasza cię, że tak wyszło – westchnęła. Widziałem po niej, że też się martwiła.
- Napisz, że nic się nie stało. I pożycz zdrowia jej mamie... Zresztą, sam zaraz do niej zadzwonię – postanowiłem, wyciągając telefon.
- Dobrze. – Vivien pokiwała głową, wracając do pracy.
Mary odebrała po kilku sygnałach.
- Daryll... przepraszam. – Jej głos brzmiał płaczliwie. – Chyba będę musiała tu na jakiś czas zostać. Być może do końca wakacji... Ale poradzisz sobie przecież, prawda?
- Jasne, Mary, tylko... Mam nadzieję, że wszystko u ciebie będzie dobrze...
Rozmawialiśmy jeszcze chwilę. Naprawdę mnie zmartwiła. Nie tylko ze względu na nią, ale także przez to, że teraz musiałem poszukać jakiegoś pracownika na jej zastępstwo, bo w sezonie wakacyjnym Vivien sama na zmianie sobie nie poradzi.
Wyszedłem z biura akurat wtedy, gdy Well i Lorie weszli do lodziarni. 
- Buongiorno! – zawołałem w ich kierunku, podchodząc bliżej.
Well miał jakąś skwaszoną minę, a Lorie wyraźnie była przygnębiona. Zmartwiło mnie to, więc zmarszczyłem brwi i podszedłem do nich bliżej.
- Cześć, Daryll – przywitała się Lorie, a mój przyjaciel tylko ciężko opadł na krzesło.
- A co wam się stało?
Było już po dziewiętnastej, dlatego ruch był już o wiele mniejszy. Teraz jedynie jakaś rodzina zamawiała sobie deser lodowy, więc nie czułem się winny zostawiając Vivien samą.
- Znaleźliśmy Johna Hooning'a – powiedział Well, ale w jego głosie nie słychać było entuzjazmu.
Wiedziałem, że miał na imię John.
- To chyba dobrze...? – zdziwiłem się. Wczoraj wydawało się, że im na tym zależy. 
- Szczerze, teraz wolałbym go już nie znać – skrzywił się Well, a Lorie smutno podparła głowę na ręce. – Straszny chuj.
- Dlaczego? Co się stało? – Nic nie rozumiałem.
- Pojechaliśmy na ten adres, który nam wskazałeś. Znaleźliśmy człowieka, o którego nam chodziło. Niestety okazało się, że jest...
- Tak, tak, już mówiłeś. Ale dlaczego? Nie chciał z wami rozmawiać? – Ten opis zupełnie nie pasował do człowieka, którego znałem.
- Był pijany – odezwała się Lorie. – Potraktował nas okropnie, jakbyśmy nic nie znaczyli. Po prostu nas zbył.
- I stwierdził, że Tiddery nie zasługuje na szczęśliwe zakończenie – westchnął Well.
- Kto, kurwa? – wykrzyknąłem. Lorie jednak spojrzała na Well'a tak, jakby właśnie powiedział coś ważnego.
- Myślałam, że zależy ci na takim rozwiązaniu – powiedziała zbolałym tonem.
W tym momencie poczułem potrzebę, by ją przytulić i jakoś pocieszyć, chociaż wcale nie wiedziałem, o co chodzi. Mówiłem. To taka dziewczyna.
- Zależało, dopóki on tego nie powiedział – stwierdził Well poważnie.
- Czy ktoś mi wytłumaczy, kim jest Tiddery i czemu, do cholery, nie zasługuje na szczęśliwe zakończenie? – przerwałem tę łzawą wymianę zdań, wyrzucając ręce w górę.
- Musisz przeczytać Swear Me – oznajmił Well stanowczym tonem. Moje brwi podjechały do góry.
- Świetny pomysł.
- Lody na koszt firmy! – zawołała nagle Vivien, pojawiając się koło nas. – Specjalna porcja.
- Czytasz mi w myślach, kochana – powiedziałem, uśmiechając się do niej. Chociaż jedna osoba dzisiaj mówiła z sensem.
- To szef kazał mi podawać lody wszystkim, którzy wydają się smutni – odpowiedziała, oddalając się od nas z uśmiechem.
- To prawda. Zasłużyliście na powiększoną porcję, ponurasy – westchnąłem, podsuwając im lody.
- Dzięki, stary – zaśmiał się Well. No w końcu. Już myślałem, że nigdy się nie uśmiechnie.
- To jak tam było? – dopytałem. Teraz, przy lodach, rozmawiało się o wiele łatwiej. A przynajmniej mnie.
- Był pijany, potem stwierdził, że Tiddery nie zasługuje na szczęśliwe zakończenie. Był strasznie arogancki, dupek jeden. I wtedy Lorie zdecydowała się wyjść i przyjechaliśmy tutaj – skończył swoją opowieść Well.
- Cholera, nieźle popieprzone - westchnąłem, zanurzając łyżeczkę w swojej porcji.
- Tak, nieźle - potwierdziła Lorie, opierając głowę o rękę.
- To co zamierzacie teraz zrobić? – spytałem. Nie wierzyłem, by Well mógł poddać się tak łatwo, to nie było do niego zupełnie podobne.
- Będę czekać na telefon – powiedziała Lorie, wzdychając ciężko. - Ale tak naprawdę to chyba postaram się zapomnieć. I cieszyć Nowym Jorkiem.
- Tak, to najlepsze wyjście. Olejmy tego kolesia, kurde. Nie będzie nam psuł wakacji! – wykrzyknął Well radośnie, zacierając ręce. Mówiłem. - Hej, mam świetny pomysł!
- O nie, już się boję - jęknęła dziewczyna. Czyżby już poznała cechę Well'a na wpadanie na wyjątkowe pomysły w równie wyjątkowym momencie?
- Hej, moje pomysły zawsze są świetne, prawda Daryll? – Well położył mi dłoń na ramieniu, posyłając mi wymowne spojrzenie.
- Tak, szczególnie ten, żeby pojechać dwieście kilometrów na koncert jakiegoś tam zespołu... – zacząłem, przypominając to sobie, ale Well szybko mi przerwał:
- To byłby świetny pomysł, gdyby nie pomyliły mi się daty, okay?
Daty i miejsce, o ile dobrze pamiętam. Jechaliśmy tam całe dwieście kilometrów, w pełni lata i to jeszcze na dodatek gdzieś w połowie drogi zepsuła nam się klimatyzacja. Doskonale pamiętam jak wtedy go wyzywałem, że ma taki drogi samochód, a najważniejsza rzecz w nim nie działa.
Nie mówiąc już o tym, jak bardzo wkurwiony byłem, gdy na miejscu nie było naszego zespołu.
Lorie parsknęła śmiechem. Chyba jednak Well spełnił po części swoje zadanie. Z uśmiechem było jej naprawdę do twarzy.
- Nieważne. Mój genialny pomysł polega na tym, by, uwaga... - zrobiłem pauzę, by dodać trochę dramatyzmu. - Wyjściu do klubu. Teraz. Zaraz. I nieźle się opić!
Od razu byłem na tak.
Lorie zrobiła wystraszoną minę i odchyliła się na krześle.
- Teraz? Zaraz? – powtórzyła, mrugając szybko.
- Dokładnie. Teraz. Zaraz – oznajmił wesoło Well.
- Wiesz, że lubię takie pomysły! – Nareszcie wpadł na coś mądrego.
- O nie, a ja się na to nie piszę! – pisnęła Lorie. - Ja... ja nigdy nie byłam w żadnym klubie. Nigdy nie byłam na żadnej dyskotece w szkole!
- Wiedziałem, że nigdy cię na żadnej nie widziałem! – zawołał Well z triumfem. Cały czas zastanawiałem się, skąd oni się znali.
- Taa, raczej unikam miejsc, gdzie jest dużo ludzi – mruknęła, spuszczając wzrok. Była naprawdę nieśmiała, ale przy tym urocza. Może właśnie to przykuło uwagę mojego kumpla?
- To Nowy Jork to zdecydowanie miejsce dla ciebie - parsknąłem. - Osiem milionów mieszkańców - przypomniałem ze znaczącą miną.
Lorie zaśmiała się, poprawiając włosy ręką.
- Masz rację. Ale to i tak nie znaczy, że pójdę na jakąś dyskotekę - oznajmiła kategorycznie.
- Pójdziesz, ponieważ to ja jestem gospodarzem i chcę pokazać ci Nowy Jork od najlepszej strony – oznajmił zdecydowanie Well z szatańskim uśmieszkiem. - Teraz. Zaraz.
Lorie przewróciła oczami, ale na jej twarz wkradł się uśmiech. Przez głowę przemknęła mi myśl, że pasują do siebie. Zupełnie inaczej niż Well i Nell, ale jednak.
- Jestem nie odpowiednio ubrana – stwierdziła, ale w jej głosie nie było już słychać przekonania. Chyba Well miał na nią dosyć znaczący wpływ.
- Według mnie wyglądasz świetnie – oznajmił mój przyjaciel z uśmiechem. Spojrzałem na niego kątem oka. Ciekawe, czy ona już wie o Nell...
- A poza tym, idziemy się upić, a nie świetnie wyglądać! - zawołałem ze śmiechem. – Zaraz wracam.
Ruszyłem w stronę kasy. Vivien przecierała blat, korzystając z okazji, że już nikogo nie było.
- Jak tam? – zagadnąłem, lustrując wszystko wzrokiem.
- Wszystko na miejscu – oznajmiła wesoło. – Podliczone, posprzątane i gotowe na jutrzejszy dzień.
- Wiedziałem, że sobie poradzisz. – Odetchnąłem dyskretnie z ulgą. – Co powiesz na to, byśmy dzisiaj zamknęli wcześniej?
- Zgadzam się,  to był ciężki, chociaż udany dzień – westchnęła, pocierając czoło ze zmęczeniem. – Niech szef idzie, ja się tutaj wszystkim zajmę – powiedziała, spoglądając w stronę moich znajomych.
Anioł, nie dziewczyna.
A przy tym jeszcze moja pracownica.
Ktoś tu zasłużył na premię.
- Dzięki, Viv. Jestem Ci winien przysługę, pamiętaj! – zawołałem jeszcze i wróciłem do Well'a i Lorie. – Widzę, że koleżanka nie uciekła, także plany dalej są aktualne – uśmiechnąłem się w stronę dziewczyny, a ona odwzajemniła gest.
- I tak nie miałabym dokąd się podziać – westchnęła teatralnym gestem, kręcąc głową ze smutkiem. – Ale i tak uważam, że to zły pomysł.
- Chyba już ustaliliśmy, że moje pomysły nigdy nie są złe, tak? – powiedział Well pewnym siebie głosem.
Wyszliśmy z lodziarni i udaliśmy się prosto do samochodu Well'a. Dopiero teraz przejrzałem się bliżej Lorie, by ocenić jej imprezową kreację.
Musiałem przyznać, że wbrew jej słowom nie była ubrana tak źle. Jasna koszula i jeansy przetarte na kolanie. Nie każdy przecież musiał nosić na dyskoteki wydekoltowane sukienki. O wiele gorzej było ze mną. Poniedziałkowe poranki na pewno nie zwiastowały wieczornej zabawy. Chociaż, gdy ma się takiego przyjaciela jak Well, można było spodziewać się wszystkiego.
- Mogę chociaż wiedzieć, dokąd jedziemy? – spytała Lorie, patrząc to na mnie, to na Well'a. Wspominałem już, że zostałem posadzony na tylnym siedzeniu? Takiego miałem dobrego przyjaciela.
- Czy nazwa „Hawana” coś ci mówi? – odpowiedział pytaniem Well, a widząc jej minę tylko się roześmiał.
- Ach, dawno tam nie byłem – stwierdziłem, przypominając sobie naszą ostatnią imprezę tam.
Byliśmy wtedy jeszcze w liceum. To było krótko po tym jak Well poznał Nellissę. Byliśmy tam w czwórkę,  bo ja zabrałem ze sobą jeszcze koleżankę. Nie wiem czemu, ale nie chciałem być sam.
Teraz czułem dokładnie to samo. Tylko tym razem najbardziej chciałem, żeby ze mną był mój tajemniczy taksówkarz. Jack.
Chciałem, żeby tu był.
Chciałem go spotkać, chociaż jeszcze jeden raz.
- Ja naprawdę nie jestem pewna, czy to jest dobry pomysł – powiedziała Lorie po raz kolejny. Well szybko wyskoczył z samochodu i wyciągnął ją za rękę.
- Idziemy! Żadnych sprzeciwów! – zawołał.
- Ja nigdy nie byłam pijana! - pisnęła, jakby to cokolwiek zmieniało. Spojrzałem na nią z rozbawieniem. Typowa idealna uczennica. Po raz kolejny zacząłem się zastanawiać jak Well ją poznał.
- Zawsze musi być ten pierwszy raz – oznajmił stanowczo i otworzył przed nią drzwi dyskoteki.
Od razu uderzyła w nas głośna muzyka i ciepło od tłumu ludzi rozgrzanych od tańca i alkoholu.
- O Boże - jęknęła dziewczyna, ale już nie było przecież odwrotu. W końcu, jak sama stwierdziła, i tak nie miała dokąd pójść.
Omiotłem wzrokiem bar, szukając wolnego miejsca. Wypatrzyłem jeden boks, w którym akurat nikogo nie było, więc szybko się tam udaliśmy. W tym samym momencie podeszła do nas wysoko blondynka z włosami przepasanymi czerwoną bandanką.
- Co podać? – zapytała wyraźnie znudzonym głosem, żyjąc niedbale gumę i nawet nie patrząc w naszą stronę. Zmrużyłem oczy, przyglądając jej się dokładniej. Ewidentnie trzeba było ją rozruszać.
- Poprosimy raz Piniacoladę, Krwawą Merry i... co chcesz, Daryll? – spytał Well, zwracając się w moją stronę.
- Sex On The Beach - puściłem kelnerce oczko, a ta nagle zmieniła swoje nastawienie o sto osiemdziesiąt stopni. Uśmiechnęła się zawadiacko, a jej spojrzenie skupiło się tylko na mnie.
- Się robi - odeszła, po drodze rzucając mi kolejne spojrzenie. 
Well spojrzał na mnie ponad stolikiem, ale pytanie Lorie osiągnęło jego uwagę.
- Co to jest Paniacolada?
- Niespodzianka. – Tym razem to on do niej mrugnął.
- Okay... – odsunęła się z nieufnym wyrazem twarzy.
Nie czekaliśmy długo, bo dziewczynie najwyraźniej zależało na wróceniu do naszego stolika. W tym momencie trochę zrobiło mi się jej żal. Nie wiedziała przecież, z kim ma do czynienia. Podała nam nasze zamówienie, przy mojej szklance kładąc jeszcze jakąś karteczkę. Nie trudno było się domyślić, co było na niej napisane.
- Tak się wyrywa laski – zawołałem ze śmiechem, patrząc na kartkę z numerem telefonu dziewczyny.
- Nie uwierzyłabym, że jakaś dziewczyna poleciałaby na taki tekst, gdybym tego nie zobaczyła na własne oczy. - Lorie westchnęła i oparła się o oparcie boksu, spoglądając na mnie sceptycznie.
- Ona nie leci na tekst, tylko na mnie – oznajmiłem pewnym siebie głosem.
- Ale po co robisz im nadzieję? - zapytałem nagle Well, unosząc brwi.
- Nie wiem, o co ci chodzi – skłamałem. Lorie pytająco uniosła brwi, ale Well już uniósł swojego drinka do góry.
- Może po seksie na plaży sobie przypomnisz – zaśmiał się, wznosząc toast. - Za beznadziejnych autorów zajebistych książek!
Alkohol spłynął po moim gardle, dając mi przyjemne uczucie rozluźnienia.
- Kurde, to było niezłe! – zawołałem głośno, przekrzykując muzykę.
- To jak, już wiesz, o co mi chodziło? – spytał Well, nachylając się w moją stronę, 
- Nie, ale po tekili mi się chyba przypomni - stwierdziłem. Upicie się wydawało mi się naprawdę dobrym rozwiązaniem. - Trzy tekile! I szkocka! – krzyknąłem w stronę kelnerki, a ta tylko odpowiedziała  uśmiechem.
Nachyliłem się w stronę Lorie, koncentrując wzrok na jej twarzy.
- Jak tam drink? – zapytałem konspiracyjnym szeptem.
- Szczerze, całkiem niezły - odpowiedziała ze śmiechem.
- Poczekaj, aż spróbujesz prawdziwego alkoholu. To była dopiero rozgrzewka – zapewniłem ją. Nie to, żebyśmy byli z Well'em jakimiś wielkimi miłośnikami alkoholu czy pijakami. Po prostu czasem bywaliśmy na paru imprezach.
No dobra, na wielu imprezach.
Tam poznaliśmy wszelkie rodzaje drinków, ich wpływ na nasze organizmy, a także organizmy innych. Wiele razy już widziałem jak dziewczyny upijały się do nieprzytomności, a potem działy się z nimi różne rzeczy. Wiedziałem dlatego, że Lorie powinna uważać, ze względu na to, że prawdopodobnie piła pierwszy raz.
Tekila stanęła na naszym stoliku, a ja szybko przechyliłem swoją porcję.
- Pamiętasz już? – zapytał Well. Jego wzrok był lekko przymglony przez alkohol.
Energicznie pokiwałem głową, zbliżając się do Lorie.
- Tak. Jestem gejem. Wszyscy o tym wiedzą. Teraz ty też. Witaj w klubie wtajemniczonych.
Lorie zamrugała szybko, jakby próbowała przestawić moje słowa. Szybko jednak na jej twarz wkradł się uśmiech, co, nie powiem, nieco mnie uspokoiło.
- To naprawdę niesamowita wiadomość! – wykrzyknęła ze śmiechem, więc ja także się roześmiałem. - Masz chłopaka?
Zdziwiło mnie to pytanie, ale po prostu odpowiedziałem.
- Nie. – Poczułem ból w sercu.
Sam, zawsze sam.
Wychyliłem szkocką.
- A przecież robię takie świetne lody! – jęknąłem jeszcze, kręcąc ze smutkiem głową. 
Lorie zniosła się falą śmiechu, a Well parsknął w swojego drinka.
- Czas zatańczyć! – stwierdził nagle, podrywając się od stolika.
Ruszyliśmy w stronę parkietu, ale w między czasie wstąpiliśmy jeszcze do baru. Well uregulował rachunek, przy okazji zamawiając jeszcze jednego drinka.
Teraz już czułem się naprawdę dobrze. Jakby wszystkie moje troski prysnęły niczym bańka mydlana.
Leciała akurat jakaś skoczna piosenka, więc bez żadnych wstępów włączyłem się do tłumu rozentuzjazmowanych tańczących. Nie musiałem długo czekać, by koło mnie pojawiła się kelnerka, już bez swojego fartuszka. Chyba skończyła pracę i również postanowiła się zabawić. Nie chciałem jej tego utrudniać, dlatego zaczęliśmy tańczyć razem.
W pewnym momencie piosenka zmieniła się na nieco wolniejszą. Wydawało mi się, że już kiedyś słyszałem ją w radiu, ale na pewno Well i Lorie znali ją bardzo dobrze, bo ich krzyki słyszałem z drugiej strony parkietu.
Dziewczyna chyba zauważyła, że nie patrzę w jej kierunku, bo zbliżyła się do mnie z sugestywną miną.
- Szukasz przyjaciół? A może chciałbyś ich na chwilę opuścić?
Poczułem spięcie w całym ciele i natychmiastową potrzebę ucieczki. Zawsze tak reagowałem na dziewczyny, po prostu czułem, że muszę od nich znaleźć się daleko. To samo czułem w tamtej chwili, jakby nagle zabrała mi swoją osobą całą przestrzeń i tlen.
Zaśmiałem się nerwowo pod nosem, odsuwając się od niej. Na pewno nie takiej reakcji się spodziewała.
- Najpierw sprawdzę czy wszystko z nimi w porządku.
Kretyn, głupek, palant. Jest tyle sposobów, by spławić dziewczynę, a na dobrego przyjaciela na pewno nie jest jednym z nich.
- Tylko wracaj szybko – mruknęła w sposób, który pewnie nie jeden mężczyzna uznałby za zmysłowy, ale u mnie tylko spowodował dreszcz.
- Ale zabawa, nie?! – zawołałem, podchodząc do nich. – Boże, ta łaska naprawdę na mnie leci. Kurde, jak tu ją spławić w najprostszy sposób?
Well przyglądał mi się przez chwilę i, przysięgam, dosłownie widziałem te trybiki obracające się w jego głowie.
- Powiedział jej prawdę – oznajmił w końcu.
- Prawdę? – Jaką prawdę? To chyba całkiem dobry pomysł. – Ach, no tak! Well, jesteś genialny! – Dopiero teraz spojrzałem na Lorie i przypomniałem sobie o tym, co miałem jej powiedzieć. – Dziewczyno, tańczysz jak zawodowiec! Gdybym nie leciał na facetów, już bym chciał cię schrupać! Gdzie ty masz oczy, Well?!
Lorie zachichotała, i zatoczyła się w stronę Well'a, a ten złapał ją szybko.
To go chyba nieco otrzeźwiło, bo spojrzał na mnie bardziej przytomnym wzrokiem.
- Zbieramy się.
Zbieramy się? A co z prawdą? Jęknąłem, ale Well już zwrócił się w stronę Lorie.
- Idziemy, skarbie – powiedziałem do jej ucha.
- Już? – Zrobiła obrażoną minę. – Ja jeszcze nie jestem pijana!
Parsknąłem głośno, bo praktycznie ledwo trzymała się na nogach.
- Wiesz, że... to... mój... pierwszy... taki... numer? – zapytała, chichocząc co drugie słowo. – Normalnie nie robię takich rzeczy.
Chociaż byłem nieco wstawiony, przedostanie się w stronę wyjścia nie było aż takie trudne. Poza tym, że tło nieco mi się zamazywało, a jedynym punktem, za którym podążałem, była jasna czupryna Well'a.
- Wiesz, dużo mam jeszcze przed sobą takich pierwszych razów. Nigdy nie byłam w Europie, wiesz? I Nowym Jorku! – zaśmiała się Lorie, jeszcze bardziej uwieszając się na moim przyjacielu. – Teraz jesteśmy w Nowym Jorku, prawda?
- Tak, skarbie – powiedział, podtrzymując ją lepiej, by nie upadła na podłogę. 
W końcu wyszliśmy z klubu. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na to, jak bardzo się ochłodziło. Zadrżałem z zimna, otulając się kurtką.
- Zamów taksówkę – powiedział Well, a ja skinąłem głową, chociaż wcale nie chciałem tego robić. Pomimo pijackiego amoku nie mogłem zapomnieć, co przeżyłem ostatnim razem.
- Nigdy nie byłam pijana. Nieźle, co? – kontynuowała Lorie, przytulając się do Well'a. – Dużo, dużo rzeczy nie robiłam nigdy. Nie byłam nigdy z chłopakiem... tak... wiesz... sam na sam...
Mój przyjaciel spojrzał na nią z uniesionymi brawami, po czym wybuchnął śmiechem.
- Lorie, słodka Lorie! Wiesz, zrobiłbym dla ciebie wiele, ale niestety jest wciąż Nell! Nie mogę patrzeć na ciebie w ten sposób, gdy ona wciąż jest! – zadeklamował smutno niczym aktor z Broadwayu.
- Dzień dobry... Albo dobry wieczór? Chciałbym zamówić taxi... – Mocno musiałem wysilić mózg, by przypomnieć sobie adres klubu. – Dobranoc – pożegnałem się, kończąc rozmowę i szybko podszedłem do Well'a i Lorie.
- Wiecie, jak ja was kocham? – zapytałem, przytulając ich na misia. Nie wiem czemu nagle poczułem taki przypływ miłości do nich. – Miło, naprawdę miło cię poznać, Lorie – powiedziałem zgodnie z prawdą.
- Nawzajem – wymruczała dziewczyna, opierając głowę na klatce Well'a.
Wiatr zawiał mocniej, a mnie znowu zrobiło się zimno. Bardzo chciałem znaleźć się już w ciepłym samochodzie, gdzie mógłbym zasnąć, dojeżdżając spokojnie do domu...
- Weelll, co ty zrobisz z samochodem?! – Te rozmyślania doprowadziły mnie ważnego spostrzeżenia.
- Przyjadę po niego jutro – odparł mój przyjaciel z mądrą miną.
- Ty to jednak masz głowę! – zawołałem z uznaniem. Jakim cudem on dalej mógł myśleć tak logicznie, skoro był w takim stanie jak ja? No cóż, Well zawsze słynął z mocnej głowy.
- Wiem, stary. Wiem – westchnął, przytulając Lorie bliżej. Jej powieki były przymknięte i wyglądała, jakby już zasnęła.
- Skąd ją wytrzasnąłeś, stary...? – mruknąłem pod nosem, ale akurat w tym momencie przyjechała taksówka i Well nie zdążył już odpowiedzieć.
Well i Lorie wtoczyli się na tylne siedzenia, a ja po prostu wsunąłem się do środka, nie myśląc w zasadzie, gdzie siadam.
To był błąd.
- A więc jednak zawsze wybierasz przednie siedzenia.
Zadrżałem. Powoli, jakbym obawiał się, że to tylko sen, zwróciłem głowę w stronę, z której dochodził głos.
Mój taksówkarz.
Uśmiechał się do mnie tym swoim charakterystycznym uśmiechem, który trafił prosto do mojego serca.
- Tylko z tobą mi się to zdarza.
Alkohol zupełnie ze mnie wyparował. Mój umysł zaczął pracować z wyjątkową przejrzystością, wracając szybko do normalności. 
- W takim razie muszę być naprawdę wyjątkowy – zaśmiał się, ruszając z miejsca. – Dokąd tym razem?
Podałem adres Well'a, widząc w lusterku, że zmorzył go sen. Chyba jednak jego głowa nie była taka mocna. Lorie leżała praktycznie całym ciałem na nim, a on obejmował ją mocno, najwyraźniej w ogóle nie myśląc już o Nell. A może po prostu chciał się nią dobrze zająć?
- Chyba jakaś niezła impreza, prawda? – Jack podążył za moim spojrzeniem, uśmiechając się półgębkiem.
- Tak – zaśmiałem się cicho. – Trzeba odreagować ciężki dzień.
- Poniedziałek to na pewno najlepszy dzień na to. – Spojrzał na mnie szybko, po czym z powrotem zwrócił wzrok ku drodze.
Nie wiedziałem, która była godzina, ale musiało być naprawdę późno, bo ulice były o wiele mniej zatłoczone niż w ciągu dnia. Na chwilę zapadła między nami cisza, a mnie w tym momencie ogarnęła wielka senność.
Nie mogłem jednak zasnąć.
Byłem koło Jack’a, odnalazłem go. A może raczej to on odnalazł mnie.
Chciałem jak najlepiej wykorzystać ten krótki czas, gdy znowu byliśmy razem, jednak powieki odmawiały mi posłuszeństwa i ciężko było mi je utrzymać w górze.
- Cieszę się, że znowu się spotkaliśmy – powiedziałem sennym głosem. Bo od naszego ostatniego spotkania nie mogę przestać o tobie myśleć.
- Mówiłem, wystarczy, że zadzwonisz – zaśmiał się po raz kolejny, a ja poczułem przypływ gniewu. Tyle razy próbowałem się do niego dodzwonić i wszystkie próby do tej pory kończyły się fiaskiem.
Aż do dzisiaj.
- Dzwoniłem – powiedziałem urażonym tonem. Ziewnąłem, starając się, by on tego nie dostrzegł. – Ale chyba przyjeżdżasz tylko wtedy, gdy jestem w wielkiej potrzebie.
- Może – uśmiechnął się tajemniczo.
- A jak inaczej mogę się z tobą porozumieć? – spytałem, korzystając z tej jedynej okazji, którą dostałem.
- Możesz spróbować zadzwonić na mój normalny numer. Zazwyczaj odbieram. – Sięgnął do schowka nad głową, wyjął z niego prostokątną karteczkę i mi ją podał.
Uśmiechnąłem się do siebie, ściskając dłoń na wizytówce.
Zadzwonię.
Na pewno.
Drugi raz już nie dam się spławić.

LIEWaar verhalen tot leven komen. Ontdek het nu