Obudziłam się z cichym piskiem, od razu siadając na łóżku.
Spojrzałam na zegarek i z ulgą odkryłam, że jest już siódma. Oznaczało to, że mogłam wreszcie wstać z łóżka. Gdyby ktoś śledził moją dzienną rutynę, mógłby uznać, że jestem rannym ptaszkiem. Prawda była jednak o wiele gorsza.
We śnie nawiedzały mnie koszmary.
Zawsze.
Krótszy sen oznaczał mniej koszmarów, więc było to bardzo wygodne rozwiązanie.
Szybko wstałam z łóżka, ruszając do łazienki.
Żyłam. Uwielbiałam to uczucie. Nie miałam żadnego wirusa i naprawdę żyłam.
Byłam zdrowa. Pierwszy raz tak naprawdę.
Bardzo lubiłam mój nowy dom. To była już moja czwarta przeprowadzka w życiu. Z czasem robiło się to bardziej naturalne. Wystarczało nie przywiązywać się do żadnych miejsc, wtedy mniej bolało ich opuszczanie.
Kierując się tą zasadą, dom Daryll'a traktowałam bardziej jako chwilową opcję niż stałe rozwiązanie. Plusem było oczywiście to, że od pracy dzieliły mnie dwa piętra. Rozwiązanie marzeń.
Wyjechałam z Avenal zaraz po zakończeniu procesu w sprawie działalności Hotelu Marocco, który oczywiście wygrałyśmy. Z czasem dołączyły do nas jeszcze trzy dziewczyny, które tam przebywały. To było bardzo budujące zobaczyć, jak wszystkie zjednoczyłyśmy się w tej sprawie. Nie kojarzyłam ich z zawiłych korytarzy hotelu, ale podobno przebywały one tam wcześniej.
Nasza sprawa szybko zyskała duży rozgłos w mediach, ale na szczęście udało nam się zachować anonimowość, a przynamniej taką miałam nadzieję. Blaise w tym aspekcie sprawdzał się znakomicie. W zasadzie bez niego nic by nam się nie udało. Miałyśmy jednak dużo dowodów i świadków, co wystarczyło, by hotel został zamknięty, a Jimmy trafił do więzienia. Podał także dokładnie, co nam wstrzyknął, dzięki czemu lekarstwo zostało wykonane wystarczająco szybko.
I żyłam.
Bogu dzięki.
Podczas całego procesu nie spotkałam się z nim. Trochę tego żałowałam, bo chciałam spojrzeć mu w twarz i poczuć, że tym razem to ja jestem wolnym człowiekiem, a on jest w sidłach. Nie wszystko w życiu jednak jest takie proste. Zadowoliłam się po prostu tym, że trafił do więzienia.
Na dożywocie.
Sprawiedliwa kara za odebranie szansy na godziwe życie tylu młodym dziewczynom, zmuszaniu do seksu nieletnich i zarażeniu wirusem N3-V, jak się w końcu dowiedziałam. Kolejna zasługa Blaise'a, który mu to wszystko udowodnił.
Nawet nie chciałam myśleć, ile dziewczyn odzyskało wolność tylko po to, by potem umrzeć przez chorobę wywołaną tym zakażeniem. To było tak nieludzkie, jednak przecież to zrobił nam człowiek.
No cóż, ludzie czasami są gorsi od zwierząt.
Podczas trwania sprawy na nowy zżyłam się z Rosie. Wybaczyłyśmy sobie wszystkie nasze grzechy i rozpoczęliśmy naszą przyjaźń na nowo. W końcu teraz obie byłyśmy nowymi, wolnymi ludźmi. Miałyśmy dużo do nadrobienia. W zasadzie była moim jedynym wsparciem w tym czasie.
Berta i Jeff, mimo wielkich chęci, nie byli już tymi samymi ludźmi dla mnie co dwa lata temu. Widziałam ich starania, jednak o wiele bardziej w oczy rzucał się ich strach. Nie miałam im tego za złe, nawet starałam się to rozumieć. Wszyscy przeszliśmy trudny okres. Zdawałam sobie jednak sprawę z tego, że oni swoją córkę Alexę pochowali już dawno temu, a ja byłam tylko jej duchem, zmorą z przeszłości.
Charlie mnie zostawił po zdarzeniu na wzgórzu. Chciałabym powiedzieć, że mam mu to za złe, prawda była jednak o wiele trudniejsza.
Bałam się go.
Gdy powiedział mi, że to on był odpowiedzialny za zabójstwo brata Dominic’a, poczułam się okropnie.
Niewinny Charlie zniknął.
Mój Charlie zniknął.
Został zastąpiony przez kogoś, kogo nie znałam.
Komu nie ufałam.
Zobaczyłam w nim zabójcę Lou, mojego brata.
To było głupie i czułam, że go tym ranię, ale po prostu poczułam wtedy takie obrzydzenie, że nie umiałam zareagować inaczej.
Wiedziałam, czemu tak było. To przez rozmowę z Dominic'iem dawno temu. Przekonałam się wtedy na własne oczy, co on czuł po śmierci swojego brata. Jak wielki był jego ból, tak bardzo porównywalny do tego, co ja czułam po śmierci Lou. Gdy zorientowałam się, że nagle mam do czynienia z twórcą tego bólu... przerosło mnie to.
Jednocześnie patrzyłam w twarz Charliego, moje Charliego, mojego wiecznego chłopca o łagodnym uśmiechu z dołeczkami, Charliego, który jako jedyny nie stracił wiary, który mnie szukał, który stworzył dla mnie piosenkę i który prawdopodobnie mnie kochał... i w twarz mordercy.
Przerosło. Mnie. To.
O niektórych rzeczach po prostu lepiej nie wiedzieć, bo niewiedza to błogosławieństwo. Powinnam sobie wytatuować to zdanie, bo powoli stawało się maksymą mojego życia.
Zniknął i nie odzywał się do mnie przez cały ten czas. Czasami łapałam się na tym, że myślałam o jego oczach, jego uśmiechu, jego miękkich ustach... Tęskniłam za nim. Bardzo. Zbyt bardzo bałam się go jednak zranić, by się odezwać.
Nie wiedziałam, co się z nim stało ani dokąd pojechał. Martwiłam się. Zastanawiałam się, co się stało, że tak po prostu wyjechał. Czy była to moja wina? A może coś się wydarzyło, co go do tego zmusiło?
Czułam jednak, że coś się za tym kryje. Taki nagły wyjazd nie był do niego podobny, chociaż... przecież ja go tak naprawdę nie znałam. Znałam dawnego Charliego... a teraz był on zupełnie innym człowiekiem.
Mordercą.
Szybko wyparłam to słowo z myśli. Nie mogłam myśleć o nim w ten sposób.
Przyjechałam do Nowego Jorku, bo w zasadzie nie miałam innego pomysłu. Zresztą czułam, że muszę tu wrócić. Byłam częścią tego miasta, a ona było częścią mnie. Poza tym miałam tu przyjaciół, którzy mnie potrzebowali. Daryll, gdy usłyszał o sprawie Hotelu Marocco w telewizji, domyślił się, że to o mnie w niej chodzi. Nie było to zbyt trudne, wystarczyło dodać dwa do dwóch.
Dziewczyna z Avenal, porwana dawno temu do hotelu, gdzie była zmuszana do prostytucji.
Odkąd się dowiedział i do mnie zadzwonił, rozmawialiśmy prawie codziennie. Opowiedział mi o tym, jak lodziarnia została zniszczona. To była naprawdę okropna informacja i od tamtej pory wiedziałam już, że muszę wrócić.
Chciałam mu pomóc, tak jak on kiedyś pomógł mnie. Teraz to on nie miał niczego.
Zaczynaliśmy razem od zera. Nie miałam zbyt wiele pieniędzy, by mu pomóc w ten sposób, ale robiłam wszystko, by odbudować lodziarnię.
W domu Daryll'a zwolniło się jedno miejsce. Jack zniknął. Zmartwiło mnie to jeszcze bardziej, ale nie byłam bardzo zdziwiona. Był zamieszany w sprawę z Charliem i zabójstwem brata Dominic'a. On był tym, który go kochał i przez którego zginął.
Nie wiedziałam, dlaczego akurat obaj zdecydowali się zniknąć w tym samym czasie. Przypadek? Coś się stało? Nie miałam pojęcia. Spytałam Daryll'a, dlaczego Jack wyjechał. Nie udzielił mi jednak żadnej jasnej odpowiedzi. Podobno stało się to dzień po zniszczeniu lodziarni.
Zbiegało się to idealnie z czasem, kiedy zniknął Charlie. Zrozumiałam, że wyjechał właśnie przez to. Nie wiedziałam jednak, dlaczego.
Daryll cierpiał po wyjeździe Jack'a. Czułam, że go kochał, a on go zostawił, łamiąc mu tym samym serce. Zresztą, dużo mi o tym opowiadał. Ciągle powtarzał, że nie ma pojęcia, co zrobił źle. Dlaczego więc Jack go tak po prostu opuścił?
Wyglądało na to, że oboje szukaliśmy odpowiedzi na to pytanie, tylko dotyczyło to zupełnie innych ludzi.
Moje życie musiało toczyło się dalej. Po prostu.
Starałam się wszystko sobie poukładać. Miałam pracę i mieszkanie. Prawie codziennie dzwoniłam do rodziców, mimo że nasze rozmowy były bardzo dziwne. Utrzymywałam kontakt z Rosie i Bliss'em. Ten pseudonim jakoś do niego przylgnął i w końcu nawet ona zaczęła go tak nazywać. Oni też opuścili Avenal i przenieśli się San Francisco, gdzie Bliss miał swoją kancelarię. Tęskniłam za nimi, szczególnie że dzieliły nas całe Stany. Wiele razy proponowali nawet, bym ich odwiedziła, ciężko mi jednak było znaleźć na to czas, a Bliss'owi tym bardziej.
Wiedziałam, że są szczęśliwi razem, dlatego nie chciałam za bardzo mieszać się w ich nowe, lepsze życie. Obie potrzebowałyśmy czasu, by jakoś iść do przodu mimo przeszłości.
W Nowym Jorki także miałam przyjaciół. Daryll zapoznał mnie ze swoimi znajomymi, Lorie i Well'em, którzy okazali się najbardziej uroczą parą, jaką kiedykolwiek widziałam. Poza tym byli też John i Nell. Nie spotykaliśmy się tak często, ale też byli naprawdę mili. Vivien, kiedy tylko postawiliśmy lodziarnię na nogi, od razu się w niej zatrudniła. Chociaż nie mogła pracować na cały etat, bo zaczęła studia na Uniwersytecie Nowojorskim, wciąż chciała nam pomagać.
Ruszyłam do kuchni, by przygotować sobie coś do jedzenia. Lubiłam poranki, a szczególnie Nowy Jork o poranku. Pierwsze promienie Słońca przebijały się między budynkami, wpadając do okien naszego domu. Samochody sunęły po zatłoczonych ulicach w sobie tylko znanym celu. Było coś uspakajanego w tym rutynowym rytmie miasta. Wiedziałam, dlaczego w Avenal nie żyło mi się tak dobrze jak tutaj.
Urodziłam się w dużym mieście i duże miasto już zawsze zostało częścią mnie. W Avenal tego nie miałam. Czułam się tam jak ptak zamknięty w klatce. Rodzice próbowali mnie kontrolować, a ja już dawno nauczyłam się żyć bez kontroli. Nie byłam zwykłą nastolatką, chociaż wciąż miałam tylko osiemnaście lat. Byłam samowystarczalna i odpowiadało mi to.
Daryll jeszcze spał, jak zawsze tak wcześnie rano. Budził się dosyć późno i do pracy przychodził około dziesiątej, ale miał takie prawo, w końcu był szefem. Za to zostawał tam aż do późna, dzięki czemu ja miałam wolne popołudnia. Pasowało mi to. Nie tak, żebym miała co robić popołudniami.
- Hej, Viv! – Nie wiem, jak ona to robiła, ale zawsze była tutaj przede mną.
- Hejka, Lexi! Gotowa na kolejny dzień pełen niezwykłych wyzwań?
Uniosłam wysoko brwi.
- Masz na myśli kolejny nudny dzień obsługi równie nudnych ludzi? – Rano nie byłam zbytnio optymistyczna.
No dobra, nigdy nie byłam zbytnią optymistką.
Rozpoczęłyśmy przygotowania do tego emocjonującego dnia, jak to określiła Vivien. Przygotowałyśmy stoliki, ekspres do kawy i odebrałyśmy dostawę ciast na ten dzień. Była zima, dlatego lody nie sprzedawały się tam dobrze. Oczywiście postanowiliśmy wyjść na przeciw klientom i serwować im najlepsze ciasta w mieście, a przynamniej Daryll tak twierdził.
Poza tym już za tydzień miały być święta. Pierniczki i inne ciasta polukrowane i przyozdobione na czerwono i zielono sprzedawały się naprawdę świetnie.
Ten dzień był naprawdę zwyczajny i całkowicie normalny aż do dwunastej. Wtedy bowiem dzwoneczek przy drzwiach zadzwonił cicho, oznajmiając nadejście kolejnego klienta. Byłam akurat zajęta wydawaniem reszty i z początku nie zwróciłam na to uwagi.
- Alexa?
Aż zadrżałam w środku i powoli uniosłam wzrok.
Przede mną stała pani Marion.
Miałam ochotę schować się pod ladę i nigdy stamtąd nie wychodzić.
Zamiast tego jednak uśmiechnęłam się z udawaną wesołością.
- Dzień dobry. – Bardzo starałam się, by zabrzmiało to szczerze.
- Nie miałam pojęcia, że tu pracujesz! – zawołała, a jej twarz rozjaśnił szczery uśmiech. – Świetnie wyglądasz!
Nie byłam pewna, czy to prawda, ale na pewno wyglądałam lepiej niż wtedy, gdy widziała mnie po raz ostatni. Przede wszystkim nie byłam już chora, a co za tym idzie zniknęły mi cienie pod oczami i wychudzony wygląd. Moje włosy nie były już tylko strąkami sterczącymi we wszystkie strony, ale codziennie rano dbałam o to, by jakoś je ułożyć. Może naprawdę wyglądałam lepiej?
- Miło panią widzieć – powiedziałam, co nie do końca było prawdą.
Pani Marion była częścią przeszłości, o której tak cholernie próbowałam zapomnieć. Wcale nie potrzebowałam, by ciągle ona do mnie wracała jak jakiś pieprzony bumerang.
- Ciebie także. – Patrzyła się we mnie tak, jakby nie mogła się nadziwić, że to naprawdę ja. Kątem oka zauważyłam, że klienci w kolejce zaczęli się już nieco niecierpliwić, dlatego przyjęłam zamówienie pani Marion i zajęłam się przygotowywaniem jej kawy, podczas gdy ona zajęła miejsce przy niewielkim stoliku w rogu sali.
- Kto to? – spytała mnie Vivien, widząc jak uważnie się jej przyglądam.
- Moja stara znajoma – mruknęłam. Muszę przyznać, że poczułam nie przyjemne ukłucie w sercu, gdy tak jej się przeglądałam. Wydawała się taka samotna, gdy siedziała tam bez nikogo, czytając jakąś gazetę.
- Masz ich strasznie dużo – zaśmiała się, a ja niechętnie musiałam przyznać jej rację.
Ruszyłam do jej stolika, niosąc na tacy jej zamówienie. Nie zmieniła się bardzo przez ten czas, jednak ja wciąż miałam ją w pamięci jako kobietę, która opiekowała się mną, gdy byłam mała. Teraz jej ciemne włosy poprzeplatane były siwymi pasemkami, a wokół oczu powstała siateczka zmarszczek, najprawdopodobniej wynikających z częstego uśmiechu, który był dla niej bardzo charakterystyczny. Wzięłam głęboki oddech i uśmiechnęłam się:
- Pani zamówienie. – Zagryzłam wargę. – Mogę się dosiąść?
- Oczywiście, na nikogo nie czekam – powiedziała i znowu objęła mnie całą wzrokiem. – Wszystko u ciebie dobrze?
Trudne pytanie, na które nigdy nie miałam dobrej odpowiedzi.
- Tak – uśmiechnęłam się. – Daję radę.
- Słyszałam o tobie w telewizji.
No tak, mogłam się tego domyślić. Pani Marion doskonale wiedziała, że dawno temu musiałam wyprowadzić się do Avenal. Kolejna osoba, której wystarczyło poskładać kilka puzzli, by otrzymać dokładny obraz mnie. Jednak podczas rozmowy z nią ani przez chwilę nie poczułam się tak, jakby w jakimś stopniu mnie za to wszystko oceniała.
Jakbym mimo wszystko nadal była dla niej po prostu Alexą, która znała od zawsze.
Muszę przyznać, że poczułam dzięki temu ulgę.
- Jak będziesz spędzać święta w tym roku? – spytała nagle pani Marion, a ja zamrugałam szybko. Dotarło do mnie, że wcale się nad tym nie zastanawiałam. W ostatnim czasie ten okres stracił dla mnie na wartości. W Hotelu Marocco był to dzień jak każdy inny, a Berta i Jeff byli ateistami, dlatego nigdy nie obchodziliśmy świąt.
Nie przeszkadzało mi to, chociaż czasami zdarzało mi się zatęsknić za magiczną atmosferą, którą stwarzała w swoim domu pani Marion podczas świąt. Jako dzieci ja i Lou byliśmy u niej co roku. W końcu nie mieliśmy nikogo oprócz siebie nawzajem.
- Nie myślałam jeszcze o tym – odparłam zgodnie z prawdą, opierając głowę na ręce, by ukryć lekkie zażenowanie. Ciężko było mi się przyznawać do tego, jak samotna byłam.
- Może chciałabyś spędzić je ze mną?
Uniosłam na nią spojrzenie.
- A... Henry?
Henry Cortez był synem pani Marion i jedyną osobą, która nigdy nie wybaczyła mi tego, co stało się sześć lat temu i wciąż tkwiła w przekonaniu, że to moja wina. Poza tym nigdy za sobą nie przepadaliśmy. Pamiętam, że jak byłam bardzo mała to skrycie się w nim podkochiwałam, ale bardzo bałam się tego, że mógłby się o tym dowiedzieć, dlatego na wszelki wypadek byłam wobec niego nieco wredna.
Logika małej dziewczynki.
Nigdy potem już nie mieliśmy okazji, by wyprostować te dziecięce sprawy.
- On... nie będzie go u mnie. Jest bardzo zajęty pracą w Filadelfii...
Henry mieszkał w Filadelfii? Tego się nie spodziewałam, ale przytaknęłam i bezwiednie zaczęłam obracać kółkiem w wardze.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł...
- Skoro i tak nie masz planów, a w ten czas przecież nikt nie chce być sam – zachęcała mnie i nie była pewna, czy mówi bardziej o mnie, czy o sobie.
- Zastanowię się – obiecałam, chociaż wątpiłam, bym skusiła się na tę opcję.
- Świetnie, naprawdę bardzo się cieszę – powiedziała, uśmiechając się do mnie ciepło. – Będę na ciebie czekać.
Patrząc na nią, nie miałam wątpliwości, że właśnie tak będzie. Nikt przecież tak naprawdę nie lubi samotności.
~~⊙~~
- Daryll, jak spędzasz święta w tym roku?
- Z rodziną, jak zawsze. I jeszcze z rodziną Well'a. Zawsze urządzają wielki bożonarodzeniowy bankiet, na który zjeżdża się cała jego rodzina. A ty? Chcesz iść ze mną?
To było naprawdę miłe, że od razu to zaproponował, ale wiedziałam, że nie byłoby to dobre rozwiązanie.
- Nie, ale dziękuję za zaproszenie. Zaprosiła mnie moja dawna znajoma jeszcze z czasów, kiedy tutaj mieszkałam. Jej syn nie przyjedzie, dlatego nie chciałabym, by była sama.
Siedzieliśmy z Daryll'em na kanapie przed telewizorem po ciężkim dniu pracy, oglądając jakiś świąteczny film, który on wybrał. Leżałam oparta o jego ramię, a on bezwiednie bawił się moimi włosami, przeplatając je swobodnie między palcami. Gdyby ktoś nas teraz zobaczył, pewnie wziąłby nas albo za parę albo za rodzeństwo. Śmieszne, jak bardzo pozory mogą mylić.
Sama nie wiem, kiedy podjęłam decyzję, by naprawdę pójść do pani Marion na święta, ale dzisiaj kupiłam już dla niej prezent. Gdy zobaczyłam w sklepie książkę Charlesa Dickensa „Opowieść wigilijna” od razu wiedziałam, że muszę ją kupić i podarować pani Marion. Był to zwyczaj Lou. Zawsze powtarzał, że nie ma lepszego prezentu od książki. Poza tym wiedziałam, że jest to jej ulubiony pisarz.
To był chyba ten moment. Wiedziałam już, że po prostu muszę tam iść.
- Kolejna znajoma z przeszłości? – zapytał Daryll i mimo ciemności dostrzegłam jego zaniepokojoną minę. – Myślałem, że próbujesz zacząć nowy rozdział w swoim życiu.
- To prawda, ale... – skrzywiłam się. Ale co? Znowu wracałam do przeszłości, naiwnie licząc na to, że tym razem będzie inaczej? Że mnie to nie skrzywdzi?
- Jesteś za dobra, Lexi. Po prostu żal ci tej kobiety, prawda? – Daryll objął mnie mocniej ramieniem. W jego uścisku było coś kojącego. Naprawdę uspakajające było to, że robi tego bez żadnych podtekstów. Czułam się tak, jakbym znowu... miała brata. Tym razem wiedziałam, że nie mogę tego spieprzyć.
- Nikt nie może spędzać świąt samotnie... – mruknęłam, próbując przekonać zarówno jego, jak i samą siebie.
- W takim razie jej syn to dupek – stwierdził Daryll, a ja parsknęłam śmiechem.
Powiedzieć, że Henry Cortez to dupek, to mało powiedzieć.
- To prawda – potwierdziłam. – Dziwny jest ten film – dodałam jeszcze, by zmienić szybciej temat.
Film nazywał się Zamiana z księżniczką i opowiadał o tym, jak zwykła dziewczyna nagle spotkała księżniczkę, która wyglądała dokładnie jak ona i postanowiła zamienić się z nią na jeden dzień. Historia dosyć banalna, ale jednak przedstawiona w świątecznym klimacie, co zdecydowanie dodawało jej uroku.
Poza tym akcent głównej bohaterki rozbawiał mnie za każdym razem, gdy otwierała ona usta.
- Chciałbyś mówić w ten sposób? – spytałam, nie umiejętnie starając się oddać mocny brytyjski akcent.
Daryll parsknął głośnym śmiechem, słysząc moją nieudolną próbę.
- Jesteś beznadziejna – powiedział i jemu o dziwo wyszło to o wiele lepiej.
- O mój Boże, prawie ci to wyszło – zaśmiałam się.
- Przez dwa miesiące mieszkałem z Anglikiem i codziennie tego słuchałem.
Zrozumiałam, że mówi o Jack'u i zagryzłam wargę. Nie byłam pewna, czy nie jest zbyt wcześnie na takie swobodne mówienie o nim.
- Szczerze, na początku bardzo mnie to śmieszyło, ale starałem się nie wybuchać śmiechem za każdym razem, gdy otwierał usta – wyznał Daryll, a ja zachichotałam cicho. – Z czasem udało mi się do tego przywyknąć.
- Do wszystkiego da się z czasem przyzwyczaić – westchnęłam, opierając się wygodniej na jego ramieniu. – No ale bez przesady, jaka księżniczka chciałaby zrezygnować ze wszystkiego, co ma tylko dla faceta? – prychnęłam głośno, na co Daryll powiedział szybko:
- Ona nie rezygnuje dla faceta, tylko dla przygody!
- To brzmi jeszcze gorzej – stwierdziłam sceptycznie.
- Życie królewskie nie jest dla niej – kontynuował, na co ja przewróciłam oczami.
- Każda dziewczynka marzy o byciu księżniczką, a ta dziewczyna po prostu jeszcze nie wie, co traci. – Typowe dla ludzi, którzy mają wszystko, co chcą. Doceniają to dopiero, gdy to naprawdę stracą. Zresztą, chyba jest tak za każdym razem.
W życiu nic nie jest na stałe, a my usilnie staramy się wierzyć w to, że tak nie jest.
- Nie każdemu zależy na bogatym życiu. Dla niej chyba ważniejsze jest po prostu bycie sobą.
- Oglądasz za wiele komedii romantycznych, Daryll – parsknęłam.
- Wcale nie! – zaperzył się, choć oboje dobrze wiedzieliśmy, że jest inaczej. – Ten film był na mojej świątecznej liście!
- Titanic, który oglądaliśmy wczoraj, też na niej był? – uniosłam brew.
- Titanic, moja droga, nie jest komedią romantyczną – powiedział Daryll z wyższością w głosie. – To melodramat. Twoja niewiedza na ten aż mnie boli.
- Ej! – krzyknęłam, uderzając go delikatnie w ramię. – Miałam na myśli ogólnie romanse z happy endem!
Daryll zgromił mnie spojrzeniem, aż się skuliłam.
- Gdzie, do cholery, w Titanicu był happy end? – zapytał, kładąc nacisk na ostatnie słowa.
- No dobrze, już dobrze, mogłam się domyślić, że Titanic to delikatny temat – wycofałam się z tej walki z góry skazanej na porażkę. – Niemniej, ja na jej miejscu wolałabym zostać księżniczką i zabrać tego kolesia ze sobą ma dwór.
- Musiałaby wyjść za tego pięknisia – ocenił Daryll, marszcząc brwi.
- On i tak ożeniłby się z tą drugą, a ona zachowałaby pałac, koronę i tytuł księżniczki. Wygrałam! – zawołałam, podnosząc się z kanapy.
- Ta runda dla ciebie, Lexi. Policzymy się przy Grinchu.
- Kolejna komedia romantyczna? – zawołałam z kuchni i byłam pewna, że przez ściany poczułam wściekłe spojrzenie Daryll'a.
- Lexi, twoja znajomość filmografii jest absolutnie nieakceptowalna! – powiedział głośno z najlepszymi brytyjskim akcentem, na jaki było go stać, a ja zachichotałam głośno.
Chyba nigdy w życiu nie miałam lepszego przyjaciela i wiedziałam, że tym razem zrobię wszystko, by go nie stracić.
~~⊙~~
Poczułam czyjeś miękkie usta tuż na moich i leniwie uchyliłam powieki.
- Dzień dobry, Alexo. Wyglądasz ślicznie, kiedy śpisz.
Charlie. Mój Charlie. Ktoś, kogo kochałam, ktoś, kto mnie kochał.
Ktoś, kogo straciłam.
- Nie jesteś prawdziwy. Nigdy nie byłeś, prawda?
W tym momencie sen prysł, a ja znowu byłam sama.
Poczułam chłód i podwinęłam wyżej kołdrę pod głowę. Ta noc była naprawdę zimna. Byłam taka samotna. Nie miałam nikogo. Wszyscy, na których mi zależało, odeszli. Dlaczego nigdy nie umiałam nikogo przy sobie zatrzymać? Co było ze mną nie tak?
Noc. Nie ma wtedy ucieczki przed smutkiem i żalem. I tęsknotą.
One nigdy nas nie opuszczają. Zawsze są w nas i tylko czekają, by zaatakować, akurat wtedy, gdy będziemy najsłabsi.
Z Daryll'em pewnie będzie tak samo. W życiu nic nie jest na stałe, więc pewnie prędzej czy później on i tak odejdzie. Chciałam być dla niego dobrą przyjaciółką, ale przecież zawsze wszystkich tylko zawodziłam.
Moje ramiona zatrząsały się od płaczu.
Bezsilność.
Tęsknota.
Samotność.
Trzy towarzyszki każdej mojej nocy i każdego mojego koszmaru.
~~⊙~~
Kiedy wstałam rano, zorientowałam się, że są święta. Przyszło to bardzo niespodziewanie, chyba po prostu byłam zbyt zapracowana, by odliczać dni do Bożego Narodzenia. Byłam jednak dobrze przygotowana – kupiłam sobie elegancką sukienkę, by nie wyglądać jak ostatnim razem, kiedy byłam u pani Marion, a także zapakowałam prezent. Poza tym miałam w planach zabrać ze sobą jakieś ciasto, bo nie sądziłam, by przychodzenie z pustymi rękami było taktowne.
- Wesołych świąt, Lexi! – zawołał Daryll, kiedy tylko weszłam do kuchni i przytulił mnie mocno. Nocne wątpliwości w świetle dnia traciły zupełne znaczenie.
- Wesołych świąt, Daryll! – Uścisnęłam go mocno, do końca pozbywając się koszmarnych lęków.
- Mam dla ciebie prezent, ale dostaniesz go dopiero jutro! – powiedział, odsuwając się lekko.
O mój Boże, przez zaproszenie od pani Marion zupełnie zapomniałam, by kupić prezent też dla Daryll'a.
Cholera, co ze mnie za przyjaciółka.
Uśmiechnęłam się do niego niemrawo.
- Jasne – pokiwałam szybko głową. – To dokonały pomysł. Wychodzisz już? – spytałam jeszcze, obrzucając go spojrzeniem.
Ubrany był w białe, dopasowane spodnie i czerwony sweter pleciony grubą nicią. Wyglądał jak choinkowa ozdoba, ale bardzo to do niego pasowało. Daryll już po prostu taki był – kolorowy ptak, który swoim stylem mógł inspirować wszystkich wokoło.
- Muszę być wcześniej, żeby pomóc Well'owi wszystko ogarnąć. Wiesz, on beze mnie zupełnie nie daje sobie rady – zaśmiał się głośno, wygładzając swoje ubranie. – Jak wyglądam?
- Jakbyś miał spędzić idealne święta – powiedziałam, uśmiechając się do niego szczerze.
- Ty też musisz... – Nie zdążył dokończyć, bo nagle dostał SMS-a i szybko uniósł telefon przed oczy. -...dobrze dzisiaj wyglądać – dokończył, ale widziałam, że myśli już o czymś innym.
- Od kogo to SMS? – zapytałam ciekawsko, stając na palcach, by coś zobaczyć. Policzki Daryll'a pokryły się szkarłatem i szybko schowałam telefon.
- Nie, to nikt taki... – zaczął się wykręcać, a moje oczy rozszerzyły się z podekscytowania.
- Daryll! Nic nie mówiłeś! – pisnęłam, a Daryll nagle uśmiechnął się szeroko.
- Wiem, ale nie chciałem, wiesz, zapeszać – zawołał, aż jego oczy rozjaśniły wesołe ogniki. – Znamy się tylko dwa tygodnie. Jesteś pierwszą osobą, której o nim mówię, więc czuj się doceniona.
- Nie powiedziałbyś, gdybym nie spytała – zaśmiałam się, chociaż w jego oczach była taka szczerość, że naprawdę poczułam się doceniona. – Powiedz mi coś więcej! – poprosiłam, siadając na kuchennym krześle. – Jak się nazywa?
- Theo – powiedział, uśmiechając się jeszcze szerzej, jakby samo wspomnienie tego chłopaka wywoływało u niego szczęście. – Poznaliśmy się na siłowni.
- Chodzisz na siłownię? – zdziwiłam się. Nie zauważyłam tego. W zasadzie nigdy nie zauważyłam, by potrzebował ćwiczyć, bo moim zdaniem w jego figurze wszystko było w porządku. Może nie był modelem z okładek magazynów, ale wyglądał jak normalnie.
- Nie widać jeszcze? – Uniósł rękę, napinając wszystkie swoje mięśnie, a ja zagryzłam wargę, by nie wybuchnąć śmiechem. – Okay, chyba jeszcze nie. Zresztą, chodzę tam tylko dla niego – przyznał się, a ja zaśmiałam się cicho.
- Ach, naprawdę chciałabym go poznać – westchnęłam, próbując go sobie wyobrazić. Mógł być podobny do Jack'a, a może był zupełnie inny? Nie miałam zupełnie pojęcia.
- Nie mów tak, to na razie tylko znajomy... – zagryzł wargę, jakby sam jeszcze nie chciał się bardzo ekscytować. – Po Jack'u wolę zachować rozwagę i nie tracić głowy. Ale to jest takie trudne, bo on naprawdę jest cudowny! – powiedział na jednym wydechu, a ja zaśmiałam się głośno.
- Na pewno jest – przytaknęłam, naprawdę w to wierząc. Daryll nie mógł zakochać się w kimś złym. Nawet Jack w pewien sposób był wyjątkowy.
Postrzegałam go bardziej jak dobrego człowieka, który zbłądził na swojej drodze niż jako kogoś złego. A przynamniej bardzo usilnie starałam się w to wierzyć.
- Złóż mu życzenia ode mnie – poprosiłam, a Daryll pokiwał głową.
- Tak zrobię. I, Lexi... – podszedł do mnie bliżej. – Ty też kogoś znajdziesz. Zobaczysz. Ktoś wyjątkowy tylko na ciebie czeka, a o tych dupkach musisz zapomnieć – puścił mi oczko, a ja uśmiechnęłam się smutno.
Problem polegał na tym, że ja już znalazłam kogoś wyjątkowego, a on zniknął.
- Widzimy się jutro! Wesołych świąt! – zawołał jeszcze Daryll i już go nie było. Zrozumiałam, że to najwyższy czas też dla mnie i powinnam zacząć się zbierać.
Miałam bardzo dużo czasu, dlatego nie spieszyłam się w ogóle, a wręcz przeciwnie. Puściłam w radio pierwszą stację i od razu popłynęły w niej świąteczne piosenki, które zaczęłam cicho śpiewać pod nosem.
- Last Christmas, I gave you my heart...
Pomalowałam rzęsy tuszem i nałożyłam lekki makijaż. W Hotelu Marocco uczono nas dokładnie, jak powinnyśmy się malować na poszczególne okazje. Niesamowite, że ta wiedza akurat okazała się przydatna. Nie chciałam, by pani Marion uznała mnie za jakąś pustą lalkę, dlatego wolałam nie nakładać zbyt dużego makijażu.
Upięłam włosy, ale od razu z tego zrezygnowałam. Były zbyt kręcone, by dało się je okiełznać w ten sposób. Zamiast tego po prostu je rozpuściłam, pozwalając im opaść swobodnie na moje plecy.
Ubierając się w sukienkę, zaczęłam znowu rozmyślać o moim śnie. Dopiero teraz w pełni do mnie dotarło, że pierwszy raz od bardzo dawna nie śnił mi się koszmar. Widok Charliego, chociaż tak nierealny, zaliczał się bardziej do tych miłych. Nie mogłam go jednak uznać za miły sen, taki przecież nie powoduje łez.
Nie powinnam wtedy tak reagować.
Powinnam dać mu szansę się wytłumaczyć, zamiast uciekać jak zawsze.
Prawdziwe życie nie jest jednak książką romantyczną, a ja na pewno nie jestem typową romantyczną bohaterką. W przeciwnym razie wiedziałabym jak zareagować.
Tymczasem byłam po prostu dziewczyną, która nigdy nie wiedziała, co powiedzieć.
~~⊙~~
Zabawne, jak jeden SMS może zmienić cały dzień.
Wesołych Świąt
Dwa słowa, trzynaście liter i nawet nie napisał kropki.
Dziwne, że wciąż jeszcze miał mój numer. W zasadzie mogłam się tego spodziewać, przecież od tego czasu go nie zmieniłam, chociaż sporo razy o tym myślałam. Chyba podświadomie liczyłam na to, że się odezwie i nie chciałam mu tego ułatwiać.
Wesołych Świąt. Naprawdę mógł się bardziej postarać, jednak przecież to był Dominic Burner – on nie słynął z bogatych gestów ani kwiecistych słów.
To jedyne, co o nim wiedziałam, chyba że to też tylko udawał.
Nie mogłam uwierzyć, że do mnie napisał. Że zrobił to akurat dzisiaj. W ten dzień naprawdę nie chciała myśleć o wszystkich błędach, jakie popełniłam w tym roku, ale coś czułam, że nie będzie mi to dane.
Nawet nie miałam pojęcia, jak bardzo to przeczucie okazało się słuszne.
Ten jeden SMS zupełnie wybił mnie z rytmu przygotowań, przez co zupełnie zapomniałam o tym, by zabrać ze sobą cisto i musiałam się po nie wracać. To z kolei spowodowało, że spóźniłam się na metro i musiałam czekać pół godziny na następny pociąg.
Byłam w nim tak poddenerwowana, bo wiedziałam, że się spóźnię. W zasadzie nigdy bezpośrednio nie potwierdziłam mojego przybycia, dlatego już wyobrażałam sobie zawiedzioną minę pani Marion, gdy z każdą mijającą minutą uświadamia sobie, że jednak w te święta będzie skazana na samotność.
C. H. O. L. E. R. A.
Drugą od stacji metra do dzielnicy, w której mieszkała pani Marion pokonałam dosłownie biegiem, co było naprawdę trudnym wyczynem, bo miałam na sobie kozaczki na wysokiej koturnie (wybór Daryll'a), a ponadto chodnik był nieco oblodzony. Prawie trzy razy się wywróciłam, ale za to kiedy znalazłam się pod domem pani Marion, byłam spóźniona tylko piętnaście minut.
Mogło być gorzej.
Prędko pokonałam wszystkie schody, których było tak dużo, że zdążyłam się zasapać, ale na szczęście tym razem już nie zrobiło mi się słabo po dotarciu na górę.
Dałam sobie chwilę, by złapać oddech i szybko nacisnęłam dzwonek do drzwi.
Czekałam dosłownie parę sekund, a potem drzwi otwarły się pewnym ruchem, a za nimi stał... Henry Cortez.
Co, kurwa?
- Henry? – Cofnęłam się, patrząc z pytaniem i lekkim przerażeniem na panią Marion, która stała tuż za nim.
- Alexa, wejdź proszę! Cieszę się, że jednak przyszłaś! – zawołała, patrząc na swojego syna, aż ten w końcu zrobił mi miejsce i mogłam wejść. – Usiądź przy stole, zaraz przyniosę dodatkowe nakrycie!
Ostrożnie weszłam do środka, czując szybkie bicie serca. W głowie mi szumiało i nie miałam pojęcia, co robić.
Henry Cortez. Pani Marion zaprosiła mnie przecież dlatego, że jego miało nie być. Jakim prawem więc tutaj był?!
Oboje byli akurat w kuchni i rozmawiali o czymś przyciszonym głosem. Pewnie złościł się, że tu jestem. Ciekawe, czy był równie zaskoczony jak ja, ale sądząc po jego minie on nie spodziewał się mnie w równym stopniu, co ja jego.
Kiedy tylko wszedł do pokoju, zlustrowałam go szybkim spojrzeniem, zajmując miejsce przy stole. Wyglądał zupełnie inaczej niż kiedy widziałam go po raz ostatni. Zresztą, mogłam się tego spodziewać, w końcu minęło sześć lat. Nie był już nastoletnim chłopcem, ale dorosłym mężczyzną o ostrych rysach. Poza tym miał bardzo zmęczony wygląd – zapadnięte policzki, podkrążone oczy. Gdyby mnie to w ogóle obchodziło, uznałabym, że w ostatnim czasie zbyt dużo pracował.
Jednak tak naprawdę miałam na niego kompletnie wyjebane i nie obchodziło mnie, dlaczego jest w takim stanie.
Zauważyłam kątem oka, jak uważnie mi się przygląda i zaczęłam nerwowo obracać kolczyk w wardze. Zastanawiało mnie, o czym może myśleć. Czy dalej widzi we mnie tylko morderczynię swojego najlepszego przyjaciela? A może dorósł na tyle, by mi wybaczyć?
Wątpiłam w to.
Nagle poczułam w sobie wielką złość. Kim on był, by mnie tak oceniać? Naprawdę uważał się za lepszego ode mnie? Jego matka musiała zaprosić do siebie mnie, bo bała się, że będzie sama w święta.
Chyba nie tylko ja kogoś zawiodłam.
- Więc teraz mieszkasz w Filadelfii – powiedziałam, siląc się na spokojny ton, ale bynajmniej mi to nie wyszło.
- Tak – odpowiedział, podnosząc na mnie swoje ciemne oczy. Kiedyś uważałam, że mają ładną, orzechową barwę, ale teraz nie umiałam już tego w nich dostrzec.
- Dobrze. Układasz sobie życie. – Nie patrzyłam na niego, a w moim głosie zabrzmiała kąśliwa nuta.
Tak bardzo mnie denerwował. Patrzył na mnie z góry, jakby od razu zakładał, że jestem kimś gorszym. Nienawidziłam takich ludzi.
- Tak. Ty raczej nie, prawda? – powiedział z pozoru spokojnym tonem, a ja zacisnęłam dłonie w pięści, by stłumić gniew.
Jak. On. Śmiał. Mnie. Oceniać?!
- Nie. – Nie, moje życie było zupełnym chaosem. Pogubiłam się gdzieś po drodze i wciąż nie umiałam znaleźć prostej ścieżki.
Uniosłam na niego wściekłe spojrzenie.
On też był tego przyczyną.
Gdyby nie jego nienawiść, może zostałabym w Nowym Jorku, może nie musiałabym wyjeżdżać do Avenal. Wiedziałam, że pani Marion była gotowa mnie przygarnąć, przecież praktycznie i tak byłam u niej codziennie.
- I myślisz, że on by tego chciał?
Złość aż odebrała mi dech w piersiach.
Uniosłam się gwałtownie, a krzesło aż odsunęło się z hukiem.
On nie miał żadnego prawa go wspominać.
Żadnego.
Wymierzyłam w niego wyprostowany palec.
Skąd on, do cholery, to wiedział? On też oglądał te wiadomości, domyślił się, że to ja byłam dziewczyną z Avenal pracującą w burdelu?
- Dobrze wiem, że nie chciałby tego. Każdego cholernego dnia zdaję sobie z tego sprawę. Zginął po to, bym była dziwką, o to ci chodzi? – wysyczałam, wpatrując się w niego świdrującym spojrzeniem.
Nic o mnie nie wiedział.
Nic a nic.
- Tak – powiedziałem spokojnie, a ja poczułam łzy piekące pod powiekami. – Bo mogłabyś być kimś więcej.
- Nic o mnie nie wiesz – warknęłam. Tego było za wiele.
Ruszyłam w stronę wyjścia, chcąc znaleźć się jak najdalej od niego.
Wiedziałam, że przyjście tutaj było błędem.
- Alexo, zaczekaj. – Pani Marion nie miała zamiaru rezygnować tak szybko. Stanęła w drzwiach, zagradzają mi drogę, na co miałam ochotę parsknąć śmiechem. – Zjedz z nami, proszę. W ten czas nie można być sam...
- Dziękuję, pani Marion, ale nie chcę wam przeszkadzać... – zaczęłam szybko, ale ona równie szybko mi przerwała.
- Nie przeszkadzasz, kochana. – Chwyciła moją rękę, a ja z trudem powstrzymałam odruch cofnięcia się.
- Dziękuję, pani Marion – powiedziałam cicho, wracając do salonu. Nie patrzyłam już na tego dupka. Nie mógł mi zepsuć tego wieczoru.
Reszta kolacji minęła spokojnie, głównie przez to, że pani Marion co chwila zagadywała nas na jakieś błahe tematy, jakby chciała powstrzymać nas od kłótni. Poczułam się przez to tak, jakbyśmy znowu byli dziećmi.
Dotarło do mnie w pełni, że bardzo za nią tęskniłam.
Moje dzieciństwo nie było idealne, ale chyba żadne takie nie jest. Byłam jednak zbyt głupia, by nie docenić tego, co miałam. Nie miałam matki, ale przecież pani Marion była dla mnie prawie jak rodzina.
- Może zaśpiewamy jakieś kolędy? – zaproponowała nagle mama Henry'ego, a ja wreszcie się uśmiechnęłam. Zawsze uwielbiałam śpiewać, a muzyka działała na mnie uspakajająco.
- Masz ładny głos – powiedział niespodziewanie Henry, a ja posłałam mu tylko krótkie spojrzenie.
Potem Henry poszedł złożyć komuś życzenia przez telefon, a ja rozmawiałam z panią Marion. Zastanawiałam się przy tym, czy Henry kogoś ma. Ta myśl była dla mnie tak dziwna, że naprawdę dziwiłam się, dlaczego wcześniej o tym nie myślałam.
Jaka mogła być jego dziewczyna? Kochała go? I czy on ją kochał? Byli razem szczęśliwi? Było to dla mnie naprawdę zagadką, ale bałam się pytać pani Marion o cokolwiek.
- Henry jest profesorem. Ma naprawdę dużo pracy... – powiedziała kobieta, śledząc wzrokiem swojego syna. – Nie sądziłam, że przyjedzie. Nie lubi tutaj wracać, nie dziwie się mu zresztą...
Zagryzłam wargi i spojrzałam na nią. Henry był profesorem? Bardzo mnie to zdziwiło, bo kiedyś w ogóle nie chciał iść na studia. Pamiętam, jak Lou go ciągle na to namawiał. Mnie też ciągle to powtarzał. Według niego studia były kluczem do dobrej przyszłości. Sam na nie mógł iść, przecież musiał zajmować się mną.
No cóż, pod tym względem na pewno go zawiodłam.
Miałam osiemnaście lat, prawie już dziewiętnaście. W zasadzie wciąż miałam jeszcze czas, ale... Obecnie miałam zbyt dużo na głowie, by o tym myśleć.
Dosłownie widziałam minę Lou, gdybym powiedziała mu coś takiego.
No dobra, brak czasu to słabe wytłumaczenie. Chyba po prostu zbyt bardzo się tego bałam.
- Och, już jest tak późno? – powiedziała nagle pani Marion, spoglądając na zegarek. – Chodźcie, musimy się zbierać, bo zaraz się spóźnimy!
- Na co? – zapytaliśmy równocześnie, ja i Henry. Spojrzałam na niego szybko, ale gdy tylko nasze spojrzenia się spotkały, prędko odwróciłam wzrok. Nie potrzebowałam żadnego kontaktu z nim.
- Na mszę, a na co?! – wykrzyknęła pani Marion, już gotowa do wyjścia. Moje oczy zrobiły się szerokie ze zdumienia.
Przychodząc tutaj, nie miałam pojęcia, że pani Marion może chcieć iść do kościoła. Owszem, pamiętałam, że w dzieciństwie właśnie tak robiliśmy, ale... to było tak dawno.
Wiedziałam jednak, że obecnie nie byłam dobrą katoliczką. Zdecydowanie nie. Byłam jej zupełnym zaprzeczeniem, kimś godnym pogardy i... nie. Stop. To było dawno. I nie było moją decyzją. Przez te pół roku bardzo pracowałam na tym, by nauczyć się myśleć w ten sposób.
To nie moja wina.
Nie było to moją decyzją.
Jednak nie byłam pewna, czy w kościele zgodziliby się z moją opinią.
- To może wy idźcie razem, a ja wrócę już do domu... – zaproponowałam, bo naprawdę ten pomysł nie uśmiechał mi się zupełnie.
- Chcesz iść sama do domu o tej porze? – Zapytała pani Marion, a ja skrzywiłam się. Szczerze, perspektywa samotnego spaceru przerażała mnie mniej niż wizyta w kościele.
- Ja... raczej nie... raczej nie powinnam iść do kościoła – wymamrotałam.
Lou od zawsze był bardzo religijny. Pamiętam, że chodziliśmy do kościoła prawie co tydzień. Kiedy coś mu się nie udawało, zawsze powtarzał, że Bóg nam pomaga, chociaż ja bardzo w to wątpiłam. Skoro tak, niby dlaczego mieszkaliśmy w takim baraku? Dlaczego nasi rodzice zginęli, zanim dobrze zdążyłam ich poznać? I, podstawowe pytanie, jak nam niby pomaga?
On jednak zawsze denerwował się, gdy tak mówiłam. Twierdził, że jestem zbyt mała, by to zrozumieć. Problem polegał jednak na tym, że nawet teraz tego nie rozumiałam.
Muszę przyznać, że świadomość tego, że Lou był tak bardzo wierzący, pomogła mi po jego śmierci. Nawet jeśli wątpiłam w Boga i jego pomocną dłoń, to szczerze wierzyłam, że przygarnął do siebie mojego brata. Może właśnie o to w tym chodziło? Zabrał go do lepszego miejsca i to była jego pomoc?
Nie miałam pojęcia.
- Tam jest miejsce dla każdego, kochanie – odparła spokojnie pani Marion. Pomyślałam, że Lou powiedziałaby pewnie to samo, dlatego nie mówiłam nic więcej.
Na zewnątrz było bardzo zimno, a lód zdążył pokryć cały chodnik, przez co strasznie żałowałam, że jednak włożyłam te kozaczki. Daryll i jego pomysły. Miałam nadzieję, że dobrze się bawi ze swoją rodziną. Idąc, wpadłam na pomysł, że jak już będę w kościele, pomodlę się za niego. Jeśli Bóg miał mieć kogoś w opiece, to bardzo mi zależało na tym, by był to mój przyjaciel.
Kościół nie był duży, ale w ogóle nie zmienił się od czasu, gdy byłam tu po raz ostatni. Było to nieco smutne, bo minęło naprawdę wiele czasu, przez co niektóre rzeczy wyglądały na bardzo zużyte. Nikomu jednak najwyraźniej to nie przeszkadzało, bo budynek wypełniony był po brzegi.
- Możemy usiąść tutaj? – spytałam, dostrzegając wolne miejsce w przedostatnim rzędzie. Wydawało mi się bardzo odpowiednie, na wypadek, gdybym w połowie postanowiła jednak uciec, jak to miałam w zwyczaju.
Skuliłam się tuż koło pani Marion, wbijając wzrok w swoje kolana. Czułam się tak, jakby wszyscy się na mnie gapili, ale pewnie było to tylko mylne wrażenie.
Nikt nie ma przecież swoich grzechów wypisanych na twarzy.
Na szczęście.
Chociaż może w ten sposób popełnialibyśmy mniej błędów. Nikt przecież nie chciałby mieć na czole napisane ZDRAJCA albo ZŁODZIEJ. Może wtedy bardziej uważalibyśmy na swoje czyny.
Msza zaczęła się bardzo niewinnie. Standardowe modlitwy, które nigdy nie wypadają z pamięci, kilka kolęd. Wszystko bardzo zwyczajnie, do czasu, aż...
- Dzięki Bożej łasce dzisiaj mamy podwójnie wyjątkowy dzień. Jezus narodził się i przywiódł do nas kogoś wyjątkowego. Jest to misjonarz Lie z dalekiej Zambii, gdzie naucza naszych braci słów wiary o naszym Zbawcy!
Już na słowo misjonarz zrobiłam się czujna, a na to Lie dosłownie pociemniało mi przed oczami.
Lie. Charlie. CharLIE.
On zawsze miał słabość do wielkich gestów.
Wyprostowałam się, by go zobaczyć. Bo nie miałam żadnych wątpliwości, że to on. Życie już dawno udowodniło mi, że nie ma w nim miejsca na zbiegi okoliczności.
Misjonarz z Zambii. Dosłownie zrobiło mi się niedobrze.
Dopóki go nie zobaczyłam.
Wyglądał tak samo jak pół roku temu, może tylko jego włosy były odrobinę krótsze. Pewnie był u fryzjera w tym czasie. Na pewno.
Miał niewinność wypisaną na jego słodkiej twarzy. W tamtej chwili nie umiałam dostrzec w nim tego, co zobaczyłam wtedy, na tamtym wzgórzu. Był po prostu moim Charliem, tym, za którym tak cholernie tęskniłam.
- Cicha noc...
Nawet nie dziwiło mnie, że on zaczął to śpiewać razem z parafialnym chórem.
Poczułam ogromny żal.
Żal.
ŻAL. Pisany wielkimi literami.
Bardzo za nim tęskniłam. Łza spłynęła mi po policzku, ale szybko ją otarłam. Nie chciałam, by pani Marion albo, o zgrozo, Henry to zauważyli.
Kiedy wszyscy wstali, wiedziałam, że mnie zauważył. Dosłownie poczułam, jak jego spojrzenie prześlizgnęło się po mojej twarzy.
Miałam ochotę do niego podbiec, przytulić go, zrobić cokolwiek, ale nie mogłam.
Zamiast tego postanowiłam zrobić coś cholernie głupiego.
Krok na przód.
Czas zapomnieć o narzekaniu i wreszcie ruszyć do przodu.
- Henry. – Pociągnęłam go za rękaw. Przez głowę przebiegła mi myśl, czy Charlie nas widzi. I jeśli tak, co myśli. - Nie chcę tak dłużej – wydusiłam z siebie i wzięłam głęboki oddech, by dokończyć zdanie - Chcę wreszcie być go godna. – Myślałam o Lou. Wiedziałam, czego on zawsze ode mnie oczekiwał, a gdy spojrzałam na Henry'ego, w pełni to do mnie dotarło. – Pomóż mi.
- Nareszcie.
Uśmiechnął się, tak naprawdę.
Z trudem odwzajemniłam gest, zdając sobie sprawę, co właśnie zrobiłam.
Alexo, brawo. Właśnie jesteś na drodze do studiów.
Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, padał śnieg. Spojrzała, w niebo i wtedy dostrzegłam wśród niego gwiazdę.
Tak, w Nowym Jorku, oświetlonym tysiącem świateł, dostrzegłam jedną jedyną gwiazdę, która do mnie mrugnęła, byłam tego pewna.
Cynik pewnie powiedziałby, że to samolot, ale ja wiedziałam swoje.
Spojrzałam przed siebie i uśmiechnęłam się.
Lou, jesteś teraz dumny?A/n
Zapraszam do zostawienia po sobie gwiazdki albo komentarza 🌟
Nadszedł czas na coraz trudniejsze rozdziały. Pisałam je z dużymi emocjami i mam nadzieję, że Wam się spodobają, bo dla mnie naprawdę wiele znaczą. Były dla mnie odbiciem uczuć, które towarzyszyły mi w czasie ich pisania.
Miłego czytania ~
YOU ARE READING
LIE
Romance"Kto ma odwagę kochać, niechaj ma też odwagę cierpieć." ~ Anthony Trollope "The Bertrams" Życie można zniszczyć na wiele sposobów. Wiele rzeczy może je złamać. Skąd brać odwagę, by trwać? Co daje nam siłę, by walczyć wbrew przeciwnościom losu? Trze...