ROZDZIAŁ XXVI DARYLL ACCARDO pół roku później

41 6 0
                                    

- Dzięki, stary, naprawdę nie musiałeś – zaśmiałem się cicho, klepiąc Well'a po ramieniu.
- Oczywiście, że musiałem, dzisiaj są twoje urodziny! – wyszczerzył się szeroko, podając mi duże pudełko obwiązane zieloną wstążką. Nie to jednak zwracało największą uwagę – cały papier miał wzór mojej głowy, a dokładnie mojej uśmiechniętej twarzy z szeroko otwartymi oczami. Musiałem się roześmiać na ten widok. 
Nie miałem pojęcia, kiedy to zdjęcie zostało wykonane, ale byłem pewien, że bardzo dawno. Już dawno się tak nie uśmiechałem.
- Wszystkiego najlepszego, Daryll! – zawołała Lorie, obejmując mnie szczerze.
Moje dwudzieste pierwsze urodziny. Wreszcie mogłem pić legalnie alkohol. Nigdy nie lubiłem tego, że miałem urodziny w grudniu, bo przez to zawsze byłem od wszystkich młodszy, o czym niektórzy, czytaj Well, ciągle mi wypominali.
Te urodziny były jednak wyjątkowe też ze względu na to, że dzisiaj odbywało się drugie otwarcie mojej lodziarni. To było naprawdę ciężkie pół roku i byłem pewien, że bardzo się na mnie odbiło. Za dnia pracowałem ciężko, by odbudować Magic Gelato, a w nocy nie spałem do późna, cierpiąc z tęsknoty za tym, czego nigdy nie miałem, czyli za Jack'iem. Zniknął w dzień, w który straciłem wszystko.
Przez to zacząłem naprawdę ten dzień nazywać Dniem, w Który Straciłem Wszystko, a moje życie dzielić na Przed i Po. Okropieństwo.
Moje Życie Po nie było jednak takie złe. Odbudowałem moją lodziarnię, nieco ją zmieniając. Tym razem dodałem specjalne ekspresy do kawy, przez co w nazwie mogłem już dopisać kawiarnia. Dzięki temu stałem się właścicielem lodziarni i kawiarni Magic Gelato. Liczyłem przez to na większy zysk, który mógłby pomóc mi spłacić te wszystkie kredyty, które zaciągnąłem, by odbudować moje dzieło.
Tak, to chyba jedyna dobra rzecz, która przytrafiła mi się w Życiu Po. 
Tęskniłem za Jack'iem bardziej niż za kimkolwiek kiedykolwiek. Dostrzegałem jego ślady wszędzie – mój dom był pełen jego zapachu, słyszałem go w muzyce, której słuchałem i widziałem w filmach, które oglądałem. Lodziarnia przypominała mi o nim i jego zniknięciu. Czułem, że w pewnym aspekcie tak bardzo zależy mi na jej odbudowie, bo podświadomie liczyłem na to, że wtedy wróci.
Głupie, wiem.
Ale skoro zniknął wtedy, gdy została zniszczona, to może wróci, gdy zostanie odbudowana?
Rozejrzałem się po całym lokalu. Mnóstwo ludzi, ale jego oczywiście tam nie było. No cóż, nadzieja umiera ostatnia.
Well bardzo pomagał mi w tym czasie, a przynamniej wiedziałem, że bardzo się stara, bo musiał wrócić do Princeton. Był tam razem z Lorie, więc przynamniej o niego się nie martwiłem. Ich miłość kwitła i bardzo się z tego cieszyłem.
Dobra, koniec tych sztuczności. Byłem cholernie zazdrosny, ale dobrze to ukrywałem. Zazdrościłem mu takiej miłości. Zazdrościłem mu tego, jak Lorie na niego patrzyła za każdym razem. Zazdrościłem ich wspólnego mieszkanka w Princeton, do którego zapraszali mnie co weekend, a ja za każdym razem znajdywałem nowe wymówki, by tam nie jechać.
Popieprzone, wiem.
Nie mogłem zrozumieć jednak, dlaczego mnie się wiecznie nie udawało. Dlaczego jedyna osoba, na której zaczynało mi zależeć, musiała mnie opuścić.
Cholera.
Czasami podczas rozmów z Well'em udawałem, że wcale się tym nie przejąłem, żeby nie dowiedział się, jak bardzo mnie to załamało. Śmiałem się, opowiadałem żarty i zabawne historie, jak dawniej. Sam nawet wtedy wierzyłem, że wszystko jest normalnie. Jakby Jack był tylko snem, czymś nieznaczącym.
W nocy jednak nie umiałem siebie oszukiwać. Byłem wtedy sam na sam ze wspomnieniami i tą dojmującą tęsknotą.
Nie odszedł zupełnie bez słowa, bo zostawił mi list, którego słowa nieustannie przewijały się w mojej głowie podczas bezsennych nocy. Kilka słów, przeprosiny, brak wyjaśnienia. Zostawił po sobie mnóstwo pytań. Nie rozumiałem, dlaczego wyjechał tak nagle ani za co konkretnie mnie przepraszał. Zniknął równie niespodziewanie jak się pojawił i to chyba najbardziej mnie bolało.
Miałem jednak cel, którym była odbudowa mojej lodziarni. Jedynej rzeczy, która miała znaczenie w moim życiu.
- Wszystkiego najlepszego, Daryll! – zawołała Alexa, podchodząc do mnie blisko z małą paczuszką w ręce.
Wróciła ze swojego niespodziewanego wyjazdu po dwóch miesiącach. Wszystko mi później wytłumaczyła – niedomknięte sprawy z przeszłości nagle zaczęły domagać się zamknięcia, dlatego tak nagle musiała wrócić do swojego rodzinnego miasta. Chyba jednak nie spodobało jej się tam na tyle, by zostać, bo szybko wróciła do Nowego Jorku. Oczywiście wcześniej opowiedziałem jej o tym, co się stało. Powiedziałem jej, że nie ma do czego wracać.
- Wiem – powiedziała wtedy, kiedy rozmawialiśmy przez telefon. – Chyba jednak będziesz potrzebował jakiś rąk do pracy, prawda? Ktoś ci musi pomóc...
Jej głos brzmiał wtedy tak, jakby z trudem hamowała płacz. Do tej pory nie dowiedziałem się, o co jej chodziło, ale chyba nie tylko ja miałem ciężki okres.
To ona właśnie pomogła mi najbardziej przez te pół roku. Staliśmy się sobie naprawdę bliscy. Zamieszkała u mnie, w pokoju Jack'a, wypełniając w pewien sposób pustkę po nim. Wkrótce jego zapach został zastąpiony przez jej słodkie perfumy, a ciszę wieczorów wypełniał jej delikatny śmiech. Rozmawialiśmy o wszystkim, oglądaliśmy mnóstwo filmów i słuchaliśmy nowej muzyki. Była dla mnie jak młodsza siostra. No i oczywiście dzięki niej nie czułem się taki samotny, bo robiliśmy to, co robiłem z nim.
Oszukiwałam tym sam siebie, jednak dzięki temu dawałem radę mierzyć się z każdym kolejnym dniem bez niego.
- Dziękuję, kochana! – Objąłem ją serdecznie. Pachniała tak słodko. Czasami zastanawiałem się, co by było, gdybym był... normalny.
PEDAŁ. WIDZIMY SIĘ W PIEKLE.
To zdanie prześladowało mnie w najgorszych koszmarach.
Zastanawiałem się, czy gdybym nie był gejem, nie doszłoby do tego wszystkiego. Gdybym tylko był normalny...
Pewnie tak. Jednak nie umiałem siebie tak oszukiwać.
Stałem się jednak ostrożniejszy. Jakby... mniejszy. Przestałem ubierać się tak kolorowo jak do tej pory i obnosić się tak dumnie ze swoją orientacją seksualną. Zrozumiałem, że dla niektórych zawsze będę tylko pedałem, a moja praca będzie pozbawiona jakiegokolwiek sensu. Chciałem się nie poddawać, pokazać, że dalej jestem tym samym i silnym Daryll'em, który niczego się nie boi, tak jak tego nauczył mnie mój tata. Jednak... to było dla mnie za wiele. A przynamniej na razie musiało tak być.
- Świetnie wszystko wyszło, prawda? – objąłem ją wolnym ramieniem, rozglądając się po lodziarni. Było tu naprawdę dużo ludzi, a moje pracownice uwijały się między nimi, by każdy dostał swoją porcję lodowego tortu.
Tak, miałem na swoich urodzinach wielki, lodowy tort.
Taki ze mnie szczęśliwiec.
- Prawda – uśmiechnęła się tym swoim uśmiechem, który nigdy nie dosięgał oczu. Zupełnie jakby zawsze była smutna, a jedynie udawała, że wszystko jest w porządku. Dogadywaliśmy się pod tym względem.
Teraz nie była ona zwykłą pracownicą, ale przez pracę, którą włożyła w odbudowę tego miejsca, stała się drugą szefową, zaraz po mnie, i muszę przyznać, że radziła sobie świetnie. Miała jakiś szósty zmysł planowania wszystkiego. Bez niej zupełnie bym sobie nie poradził.
Nie dane było nam porozmawiać długo, bo już zjawiła się Nell z John'em. Kolejna kwitnąca para. Za miesiąc miało odbyć się ich wesele, na które oczywiście byłem zaproszony. Nie wiedziałem, jak to zniosę, ale nie mogłem odmówić. Alexa obiecała, że pójdzie ze mną, za co byłem jej naprawdę wdzięczny. Jak już wspomniałem, nie poradziłbym sobie bez niej.
Impreza była bardzo długa, jak przystało na świętowanie pełnoletności. Ostatnio starałem się ograniczyć alkohol, jednak tej nocy dałem się ponieść. Byłem nawet pewien, że na krótki moment uczucie samotności mnie opuściło, zastąpione przyjemnym ciepłem whisky. 
Powinienem częściej się upijać. Już zapomniałem, jakie to przyjemne, to zapomnienie.
Naprawdę przyjemne.
~~⊙~~
- Dzień dobry, szefie.
Nie miałem pojęcia, która była godzina, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że było zdecydowanie za wcześnie. Zresztą, nigdy nie należałem do rannych ptaszków, dlatego każda pora przed dwunastą była definicją za wcześnie.
- Dobry... – wymruczałem w poduszkę. Moją poduszkę. Nie miałem pojęcia, jak znalazłem się moim łóżku.
- Zostawiam ci tabletkę i wodę na stoliku. Zejdź na dół, jak już dojdziesz do siebie – świergotała Alexa. Poranki były zdecydowanie jej porą, czego jeszcze nie pojąłem i nie zaakceptowałem.
Dopełnialiśmy się w tym względzie. Pasował mi ten układ, szczególnie dzisiaj, kiedy w mojej głowie szalało tornado, a w ustach miałem zupełną Saharę.
Potrzebowałem kilku minut, by dojść do siebie. Znalazłem na szafce mój telefon tuż obok zestawu pierwszej pomocy od Alexy, więc wziąłem go, by sprawdzić, co mnie ominęło. 
Zobaczyłem kilka nieodebranych połączeń od Well'a. Pewnie miał jakieś wieści na temat tego, co wczoraj odjebałem po pijanemu. Nie byłem pewien, czy jestem na to już gotowy, ale i tak wybrałem jego numer.
- Hej... – wychrypiałem przez ściśnięte gardło. Zdecydowanie powinien najpierw napić się wody.
- Siema, stary! – Wellington Smith, kolejny przykład człowieka, który wstaje rano od razu z energia do życia. – Jak tam główka?
- Kac morderca – burknąłem, sięgając po wodę i tabletkę.
- Nie ma serca – dokończył za mnie ze śmiechem. Jak to możliwe? Byłem pewien, że on wczoraj też dużo wypił. No cóż, z nas dwóch zawsze to on miał mocniejszą głowę, powinien się do tego przyzwyczaić. – Jak tam, jesteś już gotowy?
- Gotowy na co? – spytałem, marszcząc brwi. Miałem pewność, że nigdy nie byłbym tak głupi, by umówić się gdziekolwiek dzień po mojej imprezie. Urodzinowej. Na której upiłem się w trzy dupy.
- Na nasz męski dzień tylko we dwoje?
- Co, kurwa?
No dobra, w tym momencie sobie to przypomniałem. Well przyjechał do Nowego Jorku tylko na parę dni, dlatego jakiś miesiąc temu, kiedy miałem totalnego doła i prawie przez cały dzień nie wychodziłem z łóżka, stwierdził, że gdy tylko przyjedzie do Nowego Jorku, spędzimy razem cały dzień, jak za dawnych czasów.
Byłem pewien, że o tym zapomniał, ale przecież to był Well. On nigdy niczego nie zapomina, nie wiem, jak mogłem o tym zapomnieć.
- Nie wierzę, że zapomniałeś! – Na sto procent przewrócił teraz oczami. Zawsze to robił.
- Wybacz, nie jestem tobą – mruknąłem.
- Widzimy się za godzinę w Macy's Herald Squere. – I się rozłączył, zostawiając mnie z wielkim szokiem na twarzy.
Męski dzień tylko we dwoje w centrum handlowym? Mój kumpel był pojebany, ale przynamniej miał siłę, by wyciągnąć mnie z domu.
~~⊙~~
- Męski dzień tylko we dwoje spędzony na, kurwa, wybieraniu pierścionka?! Jesteś pojebany!
- Stary, musisz mi pomóc! Masz najlepszy gust ze wszystkich osób jakich znam!
- Nell ma najlepszy gust!
Well spojrzał na mnie tak, jakbym postradał zmysły.
No tak, kupowanie pierścionka zaręczynowego z byłą rzeczywiście nie brzmiało jak dobry pomysł.
- No dobra, masz rację. – Nie mogłem dłużej powstrzymywać śmiechu.
Na początku byłem nieco zdenerwowany tym, że Well zabrał mnie na kupowanie pierścionka dla Lorie, później jednak poczułem się wyróżniony, że to właśnie mnie do tego wybrał. Mógł przecież poprosić o pomoc swoją mamę albo Johna, on w końcu miał to już za sobą.
- Nie śmiej się ze mnie, to poważna sprawa! – zganił mnie mój kumpel.
- Wiem, wiem, taki pierścionek wybiera się tylko raz – zauważyłem.
- Oby. – Well pokiwał z zaangażowaniem głową. – Boże, ona jest najlepszym, co mnie w życiu spotkało.
Oho, zaczyna się.
- Bez niej byłbym nikim, naprawdę! Nie wiem, co bym bez niej zrobił.
- Pokłóciliście się?
- Boże, tak! – Well zaczął szarpać włosy ze złością.
Związek idealny nie istnieje, chociaż gdybym to ja miał decydować, to Lorie i Well'owi dużo do niego nie brakowało. Byli zgodni w wielu kwestiach i kłócili się bardzo rzadko, jednak bycie całkowicie zgodnym nie było możliwe.
- Co się stało? – spytałem. Przemierzaliśmy kręte alejki centrum handlowego w poszukiwaniu jubilera.
Sklep pełen był już świątecznych dekoracji i ludzi uganiających się za prezentami. Boże Narodzenie było już za dwa tygodnie, ale wszyscy już czuli tę magiczną atmosferę. Uwielbiałem święta od zawsze. W naszym rodzinnym domu kolędy zaczynały lecieć w radio już od pierwszego grudnia, zaraz po Świecie Dziękczynienia. Dekorowaliśmy cały dom różnymi ozdobami, by jak najdłużej cieszyć się tym wyjątkowym klimatem. Oczywiście z roku na rok było coraz trudniej. Suzanne, moja siostra, miała bardzo mało czasu, ja zresztą też. Rzadko odwiedzaliśmy naszą mamę, która mieszkała na przedmieściach. Miałem przez to duże wyrzuty sumienia, wiedziałem jednak, że mama ma zajęcie.
Prowadziła mały sklepik z ręcznie robioną biżuterią. Miała zamówienia od klientów z całego świata, przez co też była bardzo zajęta.
Byliśmy bardzo zapracowaną rodziną.
- Lorie chce się spotkać z matką przed świętami.
Mama Lorie przebywała w zakładzie leczniczym na drugim końcu stanu po tym jak była zamieszana w handel narkotykami i próbę wyłudzenia pieniędzy przez jej ówczesnego chłopaka, Jeremy'ego. Straszna historia, szczególnie przez to, że Jeremy został zamordowany przez jakiś swoich wspólników, gdy był w szpitalu. Mama Lorie musiała być w nim bardzo zakochana, bo bardzo się po tym załamała i musiała trafić do miejsca, gdzie mogła by odpocząć... od wszystkiego.
- Lekarze przecież są temu przeciwni – zauważyłem.
- No właśnie! Ja to wiem, ale ona, kuźwa, nie potrafi tego zrozumieć! – wykrzyknął Well ze złością. – Nie wiem, jak mam jej to wytłumaczyć! Ona myśli, że specjalnie nie chcę pozwolić się jej z nią spotkać.
- Ale dlaczego? – zdziwiłem się. Lorie zazwyczaj wierzyła Well'owi, dlatego nie rozumiałem, czemu tym razem miałoby być inaczej.
- Ona uważa, że może jej to pomóc. Poza tym, znasz ją. Jest strasznie ckliwa. To będą jej pierwsze święta... bez rodziny.
No tak, teraz lepiej to rozumiałem. Mnie też było okropnie trudno po tym, jak umarł mój ojciec. Na szczęście miałem wtedy przyjaciół, którzy pomogli mi pogodzić się ze stratą. Lorie była taka delikatna, musiała ciężko to przeżywać.
- Daj jej czas. Musi się z tym pogodzić – poradziłem. – Postaw się w jej sytuacji i dodaj do tego jej emocjonalność. Na pewno w końcu zrozumie.
Dziwnie się czułem, dając rady Well'owi, bo przez ostatnie pół roku to on mnie nieustannie pocieszał. Niemniej jednak cieszyłem się, że tym razem to ja mogę się mu na coś przydać.
- Masz rację. Kurwa, ale ja jestem zjebany! Powinienem ją wspierać, a nie się z nią kłócić! Cholera! – zaklął, przeczesując jasne włosy ręką.
- Uspokój się, ona i tak ci wybaczy – pocieszyłem go, a przynamniej starałem się to zrobić. – Ale nie myślę, że pierścionek zaręczynowy rozwiąże problem.
- No co ty, aż taki szalony nie jestem! – zaperzył się Well. – Po prostu chcę go już mieć. Poczekam na idealną okazję. Zresztą, mam już pewien pomysł.
- Twój kolejny genialny pomysł? – uniosłem brew do góry.
- Dokładnie. – Well uśmiechnął się tajemniczo. – O, spójrz, wreszcie jest jubiler!
Ruszyliśmy prosto do obwieszonego świątecznymi dekoracjami sklepu. Well szedł szybciej ode mnie, zdradzając swoje podniecenie. Uśmiechnąłem się pod nosem i ruszyłem za nim.
- Dzień dobry, chciałbym kupić ładny pierścionek! – oznajmił Well bez zbędnych wstępów, podchodząc do sprzedawczyni ubranej błyszczącą koszulę z logiem firmy.
Jakąś godzinę później obejrzeliśmy chyba wszystkie pierścionki we wszystkich sklepach z biżuterią w tym gigantycznym centrum handlowym.
- O mój Boże! – wykrzyknął nagle Well, chyba w dziesiątym sklepie przy setnym pierścionku. – To ten!
Aż podskoczyłem na dźwięk entuzjazmu w jego głosie i szybko spojrzałem na pierścionek w dłoniach sprzedawczyni. Nawiasem mówiąc, była to ta sama dziewczyna, od której zaczęliśmy nasze poszukiwania i właśnie zatoczyliśmy dokładne koło.
Był niewielki, ale naprawdę wyjątkowy. Składał się z błyszczącego, różowego oczka otoczonego z dwóch stron malutkimi, mieniącymi się w sklepowym świetle brylancikami. Spodobał mi się od pierwszego spojrzenia, ale Well na początku nawet nie zwrócił na niego uwagi. No ale cóż, dobrze, że w ogóle go zauważył.
Przypominał mi Lorie, bo był bardzo delikatny, ale za razem niesamowicie piękny. Dokładnie tak jak ona.
- Idealny – stwierdziłem.
Well wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Bierzemy go – oznajmił.
Wyszliśmy ze i ruszyliśmy w kierunku samochodu. Po drodze miałem wrażenie, że widziałem Jack idącego tuż koło nas. Obróciłem się za nim, a gdy ten mężczyzna spojrzał za mną, zrozumiałem, że to tylko złudzenie.
Jack mnie zostawił.
Nie było go już w moim życiu i już nigdy się w nim nie pojawi.
~~⊙~~
- Nienawidzę cię.
- Przesadzasz.
- I twoich jebanych, genialnych pomysłów.
- To tylko część twojego prezentu urodzinowego!
- Dałeś mi już, kurwa, wystarczająco!
- Męski dzień, pamiętasz?
- Na pierdolonej siłowni?!
- Nie gadaj tyle, tylko chodź szybciej, bo się spóźnimy!
Zazgrzytałem ze złości zębami. Przysięgam, kocham Well'a od dzieciństwa, ale czasami nienawidzę go tak mocno. Szczególnie, kiedy robił rzeczy zupełnie przeciwko mnie i bez konsultacji ze mną.
- Obiecałeś, że to będzie miła niespodzianka! – jęknąłem, wchodząc po schodach.
Nigdy nie lubiłem sportu. Żadnego. Na WF-ie zawsze byłem wybierany jako ostatni do każdej możliwej gry, co w zasadzie nigdy mnie nie dziwiło. Byłem okropny. Nie umiałem dobrze złapać piłki ani jej prawidłowo rzucić. Byłem taki szczęśliwy, kiedy skończyłem liceum i ten koszmar dobiegł końca.
Well oczywiście był moim zupełnym przeciwieństwem. Od dziecka grał w piłkę nożną, przez co w szkole zawsze był prawdziwą gwiazdą. Ćwiczył bardzo dużo i odkąd pamiętam miał idealną sylwetkę. Kiedyś nawet mu tego zazdrościłem, ale brakowało mi motywacji, by samemu zacząć coś z sobą robić. Było tak przynamniej do czasu, gdy odniósł kontuzję kolana. Był to dla niego naprawdę okrutny czas, bo utknął w szpitalu na prawie dwa miesiące. 
Był zmuszony do siedzenia w jednym miejscu przez tak długi czas, że naprawdę wariował. Na szczęście byłem z nim przez cały ten czas, dzięki czemu jakoś udało mu się z powrotem stanąć na nogi, i to dosłownie.
Od tamtej pory często chodził na siłownię, jednak nie udało mu się namówić mnie do dzielenia tej pasji.
Aż do teraz.
- Powiesz mi chociaż, na co się spóźnimy? – spytałem zrezygnowanym tonem. Well tylko zaśmiał się w odpowiedzi.
Zostawiliśmy nasze rzeczy w szatni i udaliśmy się na wielką salę pełną narzędzi tortur, czyli różnych urządzeń do ćwiczeń. Czułem się naprawdę dziwnie, bo jeszcze nigdy nie byłem na siłowni. Ci wszyscy ludzi sprawiali, że czułem się naprawdę malutki. Wyglądali na takich skupionych i pewnych siebie, a ja nie miałem zielonego pojęcia, co oni w ogóle robią.
Boże, co ja tu robię, pomyślałem, idąc posłusznie za Well'em, który, jak zawsze, wyglądał wyjątkowo pewnie. Zresztą, z takim ciałem też bym się niczego nie wstydził w tym miejscu. Boże, gadam jak ostatnia ciota.
- Boks?! Boże, Well, powiedz, że nie idziemy na boks! – pisnąłem, patrząc na tablicę z planem zajęć. 
- Niespodzianka! – zawołał radośnie Well.
Byliśmy już przebrani i gotowi (teoretycznie) do zajęć. A przynajmniej byłoby tak, gdyby to nie był, do cholery, boks.
- Daryll, wyluzuj. To naprawdę genialny pomysł – oznajmił Well takim tonem, jakby zwracał się do dziecka, a ja spojrzałem na niego spode łba. – Pomyślałem, że dobrze by ci zrobiło, gdybyś, no wiesz, nauczył się bronić.
Kolejne nienawistne spojrzenie.
- To nie jest genialny pomysł – powiedziałem.
- Za późno, już kupiłem ci karnet.
- To go sprzedaj – burknąłem.
- Nie jest to niestety możliwe. – Well nigdy nie poddawał się łatwo.
Westchnąłem ciężko, przewróciłem oczami, założyłem ręce na piersi i tupnąłem nogą, ale żadne z tych gestów nie wzruszyło mojego przyjaciela, a wręcz przeciwnie. Kiedyś bardzo imponował mi ten jego upór, ale w tym momencie serdecznie go nienawidziłem.
Na przestrzeni lat w ciągu naszej znajomości dużo rzeczy mi u niego imponowało, ale nigdy się w nim nie zakochałem, powaga. Był dla mnie zbyt hetero i to dosłownie. W liceum podrywał wszystkie dziewczyny, co nie przychodziło mu zbyt trudno, bo był naprawdę przystojny. Dopiero Nell nieco ujarzmiła jego szalony temperament, a przy Lorie zmienił się zupełnie.
Nagle wszyscy zaczęli wchodzić na salę, przez co zrozumiałem, że nie mam już odwrotu.
- Witam wszystkich! O, oto i nowi rekruci! – Aż skuliłem się w sobie, gdy wzrok muskularnego trenera padł prosto na mnie.
- Dzień dobry! – zawołał radośnie Well.
Trening rozpoczął się wyczerpującą, pierdoloną rozgrzewką. Już po kilku minutach dostałem zadyszki i byłem pewien, że mój puls osiągnął taki poziom, że od zejścia dzielą mnie tylko sekundy. Nie stało się tak jednak, chociaż pot lał się ze mnie strumieniami, a moja biała koszulka, część prezentu Well'a, była pokryta mokrymi plamami.
Na szczęście zostaliśmy potraktowani przez trenera wyjątkowo łagodnie i nie musieliśmy zakładać od razu tych śmierdzących, przepoconych, grzybiczo twórczych rękawic. Muszę jednak przyznać, że po kilku minutach poczułem przypływ satysfakcji. Chyba endorfiny zaczęły działać, choć od zawsze byłem przekonany, że mój organizm nie jest zdolny do ich wytwarzania podczas sportu.
Ruchy nie były bardzo skomplikowane, ale pod koniec treningu czułem wszystkie swoje mięśnie. Boks przypominał mi nieco taniec. Każdy krok musiał być wykonywany z odpowiednim ruchem całej ręki, a przy tym należało też pamiętać o odpowiednim ustawieniu stóp i pochylonej sylwetce. Kiedy byłem bardzo mały, mama zapisała mnie na taniec towarzyski. W prawdzie chodziłem na niego tylko rok, ale wciąż pamiętałem, ile wymagał on wysiłku i skupienia.
Z boksem było podobnie, tyle że o wiele bardziej brutalnie i o wiele mniej gracji.
- Dobra, teraz włóżcie rękawice i wypróbujcie te ruchy na worku – polecił nam trener, a ja skrzywiłem się z obrzydzeniem. Jednak nie udało mi się uniknąć tych grzybiczo twórczych obrzydlistw.
- Dajesz, starty, wyżyjesz się trochę! – Well w podskokach podbiegł do worka i od razu przyjął odpowiednią pozycję i zaczął w niego uderzać.
- Nie mam się za co wyżywać – odpowiedziałem opanowanym tonem, podchodząc do niego.
- Czyżby? – Jego brwi podjechały do góry.
No cóż, trafił w punkt.
Przed oczami stanęła mi twarz Jack'a.
Podszedłem nieśmiało do worka, skupiając na nim całą swoją złość.
Dlaczego on mnie, kurwa, opuścił?!
Uderzenie.
Dlaczego, kurwa?!
Cios.
Z prawej, z lewej.
- No widzisz, tak trzymaj! Pomyśl tylko o nim! – Głos Well'a ledwie do mnie docierał. – „Lubię cię i cię zostawiam”. „Znikam tylko na moment. Twoje życie jest lepsze beze mnie”.
Łzy podeszły mi do oczu, a ciosy wychodziły jeden za drugim.
Jack właśnie tak napisał mi w swoim pożegnalnym liście. 
Cios, cios.
Nienawidziłem go.
Jak mógł mi to zrobić?!
- Argh! – krzyknąłem, odsuwając się od worka, gdy już nie miałem siły, by dalej uderzać.
- Dobra robota, stary. Naprawdę, dobra robota. – Well poklepał mnie po ramieniu, a ja z trudem opanowywałem oddech.
- Nienawidzę go – wydusiłem z siebie z trudem.
- Wiem, Daryll, wiem. – Objął mnie, co musiało wyglądać śmiesznie, bo obaj wciąż mieliśmy na sobie rękawice. – Dobra robota.
- Dokładnie, nowy. – Nawet nie zauważyłem, kiedy trener do nas podszedł.  – Widzimy się za tydzień, świetnie ci idzie. Jak ci się spodoba, to kup sobie rękawice, przydadzą ci się.
- Jasne – pokiwałem głową, chociaż wątpiłem, czy będzie ten następny raz. – Przekupiłeś go, prawda?
Well parsknął śmiechem, szturchając mnie w ramię.
- Jesteś żałosny, oczywiście, że nic mu nie zapłaciłem! Przyjmij po prostu komplement! – zaśmiał się głośno.
- Kurde, nawet nie widziałem, że mam w sobie tyle gniewu, dopóki...
- Nie przypierdoliłeś temu workowi jak się patrzy?
- Dokładnie! – wykrzyknąłem radośnie. Szliśmy już do szatni i emocje już mi nieco opadły. – Wiesz co, nawet mi się to spodobało!
- No widzisz! Mówiłem, że będzie fajnie! – Well wyglądał naprawdę na zadowolonego z siebie. – Ach, ja zawsze mam świetne pomysły! Powinieneś mi bardziej ufać!
- Masz rację. Przynajmniej teraz jesteśmy kwita – oznajmiłem. Well uniósł jedną brew.
- Kwita?
- Dzięki mnie wybrałeś dzisiaj najlepszy pierścionek zaręczynowy dla swojej dziewczyny – oświadczyłem pewnym tonem.
- Dzięki tobie? To ja go wybrałem! – zawołał głośno mój przyjaciel.
- Tak ci się tylko wydawało, tak naprawdę to... O cholera! – Nagle poczułem się tak, jakbym wszedł na ścianę. Tylko, że ta ściana miała sześciopak i mruknęła gniewnie, gdy jej dotknąłem. – Przepraszam!
- Uważaj, gdzie chodzisz, nowy – powiedziała moja ściana, patrząc na mnie gniewnie zielonymi oczami. 
Zielonymi, naprawdę zielonymi. Jestem pewien, że nigdy nie widziałem bardziej zielonych oczu.
- Jasne – mruknąłem, obejmując całą moją ścianę wzrokiem.
O. Mój. Boże.
Nigdy nie widziałem tak przystojnej ściany.
To znaczy chłopak.
Mężczyzna.
O Boże.
Miał smukłą twarz o mocno zarysowanych kościach policzkowych. Jego brwi miały ciemną barwę, mocno kontrastując z białymi włosami, nieco ciemniejszymi tuż u nasady. Gniew w jego oczach stopniowo malał, gdy tak na mnie patrzył.
- Uważaj – powtórzył, mijając mnie.
- O Jezu – jęknąłem, przyspieszając krok.
Well gwizdnął cicho, idąc tuż za mną.
- Chyba będziesz tu musiał przychodzić częściej. – Szturchnął mnie znacząco w ramię.
Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Skoro tak mówisz. W końcu powinien ci bardziej ufać.

LIEWhere stories live. Discover now