ROZDZIAŁ XXXIV ALEXA FERNANDO

37 7 0
                                    

Patrzyłam na Charliego ze łzami w oczach. Nigdy nie widziałam go w takim stanie i ten widok rozdzierał moje serce. Ścisnęłam jego rękę, kiedy wrócił do ławki, bo nie wiedziałam, jak bardziej mogłabym mu pomóc. Zwiesił smętnie głowę, bezskutecznie starając się opanować targający nim szloch. Wiedziałam, co czuł, naprawdę. Sama to przecież przeżyłam, kiedy zginął mój brat Lou. Dobrze pamiętam jego pogrzeb, bo są to chwile, które zapisują się w naszej pamięci niezmazywalnym pismem.
Pamiętam, jaka byłam załamana. Pamiętam poczucie winy, które nie pozwalało mi spojrzeć nikomu w oczy.
Dobrze wiedziałam, że Charlie czuł dokładnie to samo.
Nastąpiła chwila ciszy i wszyscy wlepili wzrok w Daryll'a, bowiem nadszedł czas na jego mowę pożegnalną. On jednak płakał okropnie w ramię Theo, aż trzęsły się jego plecy. Theo pokręcił tylko powoli głową, dając wszystkim znak, że jego chłopak nie da rady nic powiedzieć.
Wtedy zdałam sobie sprawę, że przyszła moja kolej, więc z trudem podniosłam się z miejsca. Świat rozmywał mi się przed oczami, aż w końcu udało mi się dobrnąć do mównicy. Wzięłam głęboki oddech i rozwinęłam przygotowaną wcześniej karteczkę. Nigdy nie byłam dobra w publicznych przemówieniach, a przemawiania na czyimś pogrzebie było niewymiernie trudne.
Szczególnie, jeśli tą osobą był Jack Bone.
- Ciężko jest mi mówić o osobie, której nie znałam tak, jak mogłabym chcieć. Jednak znałam ludzi, którzy znali bardzo dobrze Jack'a Bone i dzięki temu wiem, jakim był człowiekiem... – wzięłam głęboki oddech. – Chociaż nie był bardzo otwarty, był dobry. Przyjaciele znaczyli dla niego więcej niż cokolwiek innego, co potwierdza między innymi to, jak zginął. Poświęcił swoje życie, by nas ratować. Mnie, Charliego, Daryll'a i Theo, czyli wszystkich, którzy byli wtedy w lodziarni. Może nie znałam go tak dobrze, ale przez to wiem, że był... dobrym człowiekiem. – Mój głos zachwiał się niebezpiecznie i wbiłam wzrok w kartkę, próbując coś odczytać mimo łez, które miałam w oczach. – Jestem mu ogromnie wdzięczna, bo... dzięki niemu... żyję...
Nie mogłam ciągnąc tego dużej i wróciłam na swoje miejsce. Nie wiem, kto w ogóle wymyślił przemawianie na pogrzebach. Zawsze wydawało mi się to takie nieszczere, jednak dzisiaj miało to szczególne znaczenie. Nikt nie kłamał, bo tragedia tej sytuacji po prostu odebrała nam tę zdolność. Może na tym właśnie to polegało?
Po zakończonej mszy Charlie, Daryll, Theo i Well wzięli na barki trumnę Jack'a i w powolnym, ponurym orszaku podążyli z nią na cmentarz. Naprawdę podziwiałam Theo, że tak wspierał swojego chłopaka. To było wręcz dla mnie szokujące, bo przecież był to pogrzeb jego byłej miłości. Czułam podziw dla niego i dla tego, co czuł wobec Daryll'a. Ale on przecież był osobą, która w pełni zasługiwała na takie uczucie.
Kiedy wszyscy stanęli wokół grobu Jack'a, Charlie ponownie zabrał głos. Wydawał się trochę spokojniejszy niż chwilę wcześniej. Zimny wiatr smagał jego policzki, susząc łzy.
- Jack Bone nigdy nie planował swojego pogrzebu, bo nie jest to rzeczą, którą robi ktokolwiek z nas. Zawsze jednak powtarzał mi, że chciałby, by w dniu jego końca wszyscy posłuchali piosenki, która była naprawdę dla niego ważna...
Nawet nie wiedziałam kiedy, ale ktoś przyniósł głośnik, z którego popłynęła teraz muzyka, która sprawiła, że moje oczy ponownie wypełniły się łzami.
- Holy Father
We need to talk
I have a secret
That I can’t keep
I’m not the boy that
You thought you wanted
Please don’t get angry
Have faith in me
Say I shouldn’t be here but I can’t give up his touch
It is him I love
It is him
Don’t you try and tell me that God doesn’t care for us
It is him I love
It is him I love
I walk the streets of Mississippi
I hold my lover by the hand
I feel you staring when he is with me
How can I make you understand?
Say I shouldn’t be here but I can’t give up his touch
It is him I love
It is him
Don’t you try and tell me that God doesn’t care for us
It is him I love
It is him I love
Holy Father
Judge my sins
I’m not afraid of what they will bring
I’m not the boy that you thought you wanted
I love him*
Łzy płynęły mi po policzkach, a zimny wiatr nie miał tyle mocy, by je osuszyć.
Jack Bone zdecydowanie nie był osobą, którą Bóg mógłby oczekiwać, by się stał. Jednak czy to znaczyło, że o niego nie dbał?
Na pewno popełnił mnóstwo grzechów.
Ale na pewno kochał. Sama.
A mając tę miłość, mógł nie bać się niczego.
~~⊙~~
- Kieliszki do góry, za tego wyjątkowego człowieka, jakim był Jack Bone!
Toastowi Daryll'a towarzyszył okrzyk aprobaty od biesiadnego stołu.
Moje usta ułożyły się w coś na kształt uśmiechu i oparłam się o barierkę balustrady balkonowej.
Od dwóch godzin trwała stypa Jack'a, a oni już zdążyli się tak upić. W zasadzie nie dziwiłam się temu zbytnio, w końcu wiadomo, że alkohol jest najlepszy na ból. Daje zapomnienie i ukojenie, a ten dzień najchętniej wszyscy wymazalibyśmy z pamięci.
Przez ten czas udało mi się skutecznie wszystkich unikać, mimo że Henry usilnie próbował ze mną porozmawiać. Złożył mi kondolencje, które przyjęłam, ale nie byłam gotowa na dłuższą rozmowę. Zbyt bardzo przypominało mi to sytuację z pogrzebu Lou, kiedy to jedynie patrzył na mnie nienawistnym wzrokiem. Wiedziałam, że teraz był on innym człowiekiem i prawdopodobnie chciał mi jakoś pomóc, ale niektóre rany są zbyt głębokie, by mogły kiedykolwiek się zasklepić.
Charlie zniknął gdzieś zaraz na początku, dlatego po tym, jak Daryll zaczął się upijać, zostałam sama. Nie miałam w sobie dość odwagi, by dosiąść się do  Lorie, Nell i Anne, choć znałam te  dwie pierwsze, ale nie chciałam się wtrącać do ich żalu.
One i tak by mnie nie zrozumiały. 
Nikt nie mógł mnie zrozumieć.
W pewnym momencie postanowiłam wyjść na chwilę, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Na szczęście apartamentowiec Well'a, gdzie odbywało się przyjęcie, miał całkiem spory balkon, na którym znalazłam wytchnienie mimo mroźnej pogody.
Od razu moje myśli powędrowały w stronę Charliego. Nie miałam mu za złe, że nie odzywał się przez ten tydzień. Dobrze wiedziałam, co to znaczy cierpieć po stracie najbliższej osoby. Wiedziałam, co musiał przeżywać i nawet nie chciałam o tym myśleć. Wystarczył mi już widok rozżalonego Daryll'a, choć miałam słuszne powody, by sądzić, że Charlie cierpiał jeszcze gorzej.
- Hej. – Dosłownie drgnęłam, gdy usłyszałam nagle za sobą jego głos.
To właśnie był Charlie. Znikał i pojawiał się wtedy, gdy najmniej się tego spodziewałam, ale gdy potrzebowałam go najbardziej.
Mimo chłodu miał na sobie tylko garnitur, ale jego policzki i tak były lekko zaczerwienione i bynajmniej chłód nie był tego powodem. Wyjął niedużą piersiówkę z wewnętrznej kieszeni marynarki i skinął nią w moją stronę.
- Nie, dziękuję. Przyda się ktoś trzeźwy, by wrócić do domu.
- Jak uważasz. – Wychylił pozostałość buteleczki.
Przez chwilę staliśmy tak koło siebie, wpatrując się w ośnieżone podwórko przed nami. Nawet nie byłam pewna, kiedy dokładnie spadł śnieg. Teraz już nie padał, ale i tak było bardzo zimno.
- Zmarzłaś – zauważył Charlie, a może powiedział to tylko po to, by przerwać jakoś tę ciszę.
- Zimny dzień – mruknęłam.
- Możesz wyjść do środka. – Chyba nie wypił tak wiele, bo jego głos nie zachwiał się ani na moment.
Skrzywiłam się, patrząc na pokój, gdzie wciąż wszyscy siedzieli, płacząc i pijąc. Poczułam, że wcale nie chcę tu już być. Daryll był wśród przyjaciół, którzy umieli go pocieszyć, więc ja nie byłam tu potrzebna.
- Chyba nie jest to dobry pomysł... – Bardzo chciałam wrócić już do domu, ten dzień zdecydowanie był zbyt długi, ale nie chciałam opuszczać tak po prostu Daryll'a. 
- Wracamy do domu? – spytał Charlie, jakby czytał mi w myślach.
Spojrzałam na niego spod nieco zmrużonych powiek. Szybko rozważyłam w głowie opcje za i przeciw i  doszłam do wniosku, że potrzebuję spokoju bardziej niż czegokolwiek.
- Tak – powiedziałam. Być może jutro będę tego żałować, ale dzisiaj liczyło się tylko chwila obecna.
Ruszyliśmy do samochodu, a ja po drodze dałam szybko sygnał Daryll'owi, że wracam do domu. Nie protestował. Pożegnałam się jeszcze z Lorie i Well'em i wymieniłam kilka słów z Henry'm. Potem już z czystym sumieniem podążyłam za Charliem.  Moje serce ścisnęło się lekko na widok naszego kabrioletu, którym przejechaliśmy całe Stany. Od tamtej podróży minęło trochę więcej niż pół roku, a ja czułam się tak, jakby dzieliły mnie od niego całe dekady.
- Nie mogę prowadzić.
Moje brwi powędrowały do góry.
- Nie wyglądasz na pijanego – mruknęłam, ale zajęłam miejsce za kierownicą. Nie pamiętam, kiedy ostatnio prowadziłam samochód, ale na pewno było to jeszcze w Hotelu Marocco. Nie byłam pewna, ile z tego pamiętam, ale liczyłam na to, że wystarczająco, by wrócić do domu.
- Mam mocną głowę – odparł, opierając się wygodnie na siedzeniu i patrząc na mnie spod przymkniętych powiek. Wyglądał na tak zmęczonego, a po chwili jego oczy całkiem się zamknęły, ale wiedziałam, że nie śpi.
Jechałam spokojnie ciemną ulicą do domu. W zasadzie nie byłam nawet pewna, dokąd zmierzam, ale czy zawsze cel w podróży jest najważniejszy? A może to, co do niej skłoniło? A może to, kto nam towarzyszy?
Spojrzałam kątem oka na Charliego.
Przeszliśmy tak długą drogę, odkąd natknęliśmy się na siebie na jego koncercie w tamtym barze. W zasadzie dzięki tej jednej rzeczy pozostawałam przy przekonaniu, że Dominic nie był do końca złym człowiekiem, a na pewno nie wszystkie jego czyny spowodowały zło. W końcu to dzięki niemu ponownie się spotkaliśmy. To on zabrał mnie wtedy do tego baru.
To on zabrał mnie z ulicy, gdy nie miałam dokąd się podziać. Teraz już widziałam, że to wszystko było jedynie grą, ale czy był aż tak dobrym aktorem? Nie chciałam w to wierzyć. Nie ma ludzi do końca złych, tak jak nie ma ludzi do końca dobrych. Znałam go najdłużej w ostatnim czasie i po prostu nie wierzyłam w to, że cały czas chodziło mu tylko o zemstę.
Był zagubiony i nie miał nikogo, kto mógłby wyprowadzić go z mroku jego duszy. Zawiodłam go, bo go opuściłam, kiedy najbardziej mnie potrzebował, jednak nie czułam poczucia winy. Miałam prawo się go bać, a on nie miał prawa robić tego, co zrobił.
Miałam prawo od niego odejść.
Miałam prawo go nie kochać tak, jak on zakochał się we mnie.
Jeśli jego zaślepiało to uczucie, to mnie zaślepiał strach.
Nie ma żadnego wytłumaczenia dla tego, co zrobił. Jednak kiedy człowiek traci wszystko, nie ma nic do stracenia, akurat o tym dobrze wiedziałam.
- Charlie, dokąd mam jechać? – spytałam, kiedy krążyliśmy tak po ciemnych ulicach Nowego Jorku, mojego miasta. Ilekolwiek zła by mi nie zadał, na zawsze pozostanie moim domem.
- Mieszkam w jego domu – powiedział, nie otwierając oczu. Dopiero teraz dostrzegłam, że jego policzki są mokre od łez.
To był naprawdę ciężki dzień.
Zajechałam pod wskazany adres i zatrzymałam samochód.
- Co mam... co mam zrobić z samochodem? – spytałam cicho, patrząc ostrożnie na Charliego. 
- Może chciałabyś... mogłabyś... zostać? Alexo, ja... – Dopiero teraz uniósł na mnie wzrok. – Potrzebuję cię. Proszę, zostań ze mną.
Nie mogłam mu odmówić. Nie umiałam, a poza tym... ja też go potrzebowałam. Naprawdę mocno. Wiedziałam to przecież już w chwili, gdy wsiadłam z nim do tego samochodu.
Charlie zabrał mnie na górę, do miejsca, które kiedyś należało do Jack'a. Kiedy zapalił światło, ukazało mi się bardzo ładne mieszkanie, zadziwiająco czyste, jakby nikt tu nie mieszkał przez ten cały czas.
- Ładnie tu... – powiedziałam, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy.
Charlie obrócił się w moją stronę, a na jego twarzy malował się wyraz bólu. Wbił spojrzenie swoich szarych oczu w moje usta, odgarniając kosmyk włosów, który opadł mi na twarz.
- Alex... – Moje imię zastygło na jego ustach. Moje serce biło mi jak szalone.
Mimo strachu, który czułam, zrobiłam krok w jego stronę.
- Charl... – Nie zdążyłam dokończyć, bo nagle jego usta znalazły się na moich.
Moje serce zapłonęło, zupełnie tak, jak wtedy w basenie, jak wtedy na diabelskim młynie.
Nikt nigdy tak na mnie nie działał.
Poczułam, jak płaszcz powoli zsuwa się z moich ramion.
Charlie całował mnie tak, jakby nic innego na świecie w tym jednym momencie nie miało żadnego znaczenia. Jakby ból nie istniał nigdy w naszym życiu.
Albo chociaż jakby dzięki temu mógł zniknąć.
Potrzebowaliśmy siebie nawzajem tak mocno.
Nasze serca były zepsute, ale kiedy byliśmy razem, stawały się całością. Jakby nigdy nic im nie brakowało, jakbyśmy zawsze stanowiły jedność.
Może właśnie tak było? W końcu przecież jesteśmy tylko połową siebie, dopóki nie odnajdziemy tej drugiej polowy w drugim człowieku. Jeśli to prawda, to ja swoją na pewno miałam w Charliem, nie miałam co do tego żadnych wątpliwości, szczególnie kiedy całował mnie w ten sposób.
Jego ręce były takie delikatne, kiedy sunęły po moim ciele, a ja swoimi obejmowałam mocno jego twarz. Nagle uniósł mnie tak, jakbym nic nie ważyła, a ja oplotłam nogi wokół jego bioder, przywierając do niego mocniej. Zaprowadził nas do kolejnego pokoju, po omacku zapalając niedużą lampkę, tak że światło padło na jego twarz. Mogłam zobaczyć jego oczy, nieco przyćmione od pożądania.
Znałam to spojrzenie, ale jeszcze nigdy nie czułam się tak dobrze pod jego wypływem.
Poczułam, jak ostrożnie ułożył mnie na brzegu łóżka, a sam oparł się na przedramionach tuż nade mną tak, że czułam jego oddech na policzkach.
- Alex...? – Jego oczy były wszystkim, co widziałam w tamtym momencie. Wszystkim. – Czy...?
Widziałam niewypowiedziane pytanie w tych pięknych oczach, ale tak strasznie bałam się na nie odpowiedzieć.
- Charlie... Ja... moje ciało jest... jest zepsute... brudne... – Poczułam łzy gromadzące mi się pod powiekami i odwróciłam głowę w przeciwną stronę, by nie mógł tego zauważyć. 
On jednak nie dał mi na to szansy, bo ujął moją twarz w dłonie i spojrzał mi prosto w oczy.
- Alexo, dla mnie jesteś idealna. Cała. Dokładnie taka, jaka jesteś. Zawsze taka byłaś i zawsze będziesz. Zawsze. – Ostrożnie, jakby z pewną obawą, pocałował mnie w usta. Nie odrywał przy tym ode mnie wzroku, jakby chciał być pewny, że nie robi tego wbrew mojej woli.
Nie chciałam dłużej pozostawiać go w niepewności i pocałowałam go mocno, zapominając o wszystkim, co było w moim życiu złe, zapominając o dzisiejszym dniu. Liczyło się tylko tu i teraz. Liczył się tylko Charlie.
- Alexo... kocham cię... – Powiedział nagle, zawieszając głowę tuż nad moją.
Na chwilę straciłam dech.
A potem znowu zachciało mi się płakać, ale tym razem ze szczęścia.
Nigdy nikt nie powiedział mi tego w ten sposób.
Nigdy. Nikt.
- Charlie, ja... ja też cię kocham.
Niektórzy ludzie po prostu są nam pisani. Nie mamy wpływu ma to, w kim się zakochamy. To się po prostu dzieje, a jak już się zacznie, nic nie jest w stanie tego zatrzymać. Kiedy kochasz, dzieje się TO.
Życie. 
Dzieje się, a my na to nie mamy wpływu, ale czy wszystko zawsze musi być pod naszą kontrolą?
Czasami po prostu trzeba żyć.
Bo nic i nikt nie odbierze nam miłości, dla której się urodziliśmy się, aby ją znaleźć.

*Sam Smith - HIM

LIEWhere stories live. Discover now