ROZDZIAŁ I ALEXA FERNANDO

923 28 4
                                    

12 LAT
Spojrzałam na niego z wyrazem wyższości.
- Nie.
- Tak.
- Nie.
- Tak, jestem twoim starszym bratem. Masz mnie słuchać, mała.
Lou nawet na mnie nie patrzył. To zdenerwowało mnie jeszcze bardziej. Ze złością obróciłam się na pięcie i wyszłam z pokoju, trzaskając drzwiami. Usłyszałam jak szyba, która się w nich znajdowała, zafalowała groźnie, jakby zaraz miała wypaść i rozsypać się na milion małych kawałków tak jak moja relacja z bratem.
Nienawidziłam go.
Nienawidziłam, gdy traktował mnie jak dziecko.
Nienawidziłam, gdy chciał zastępować mi rodziców.
Nienawidziłam tego, że ich nie pamiętałam. Od zawsze był ze mną Lou i tylko on.
Nie mieliśmy zdjęć rodziców. Nigdy już się nie dowiem, jak wyglądała moja mama. Nie poznam jej koloru włosów. Nie będę wiedziała, jaki miała uśmiech, nie usłyszę jej śmiechu.
Jak wyglądał tata, gdy na mnie patrzył? Jak brzmiały ich głosy, gdy mówili moje imię?
Wszystko to przepadło. Ogień zabrał mi to wszystko. Nasz dom, którego nie pamiętam. Moi rodzice zginęli w pożarze, a wraz z nimi moja przeszłość.
Zostaliśmy sami. Ja i Lou. Miałam wtedy trzy lata. Lou piętnaście.
Znał ich przez piętnaście lat swojego życia. Zazdrościłam mu tych piętnastu lat szczęścia i normalnego życia.
Ja miałam tylko jego.
I go nienawidziłam.
Nie byliśmy szczęśliwą rodziną. Nie mieliśmy tego wszystkiego, co szczęśliwa rodzina powinna mieć.
Naszym domem był mały barak obok wielkiego, pustego hangaru. Lou codziennie tam ćwiczył boks. Był w tym naprawdę świetny, umiał powalić dosłownie każdego. Jako dziecko zawsze postrzegałam go jako niezwyciężonego. Wygrywał każdą walkę, a inni zawodnicy czuli przed nim respekt. Wtedy dostawał naprawdę wiele pieniędzy. Mieliśmy normalny dom. Żyliśmy prawie normalnie.
A potem Lou odniósł kontuzję i przestał walczyć.
I straciliśmy wszystko.
Teraz nie byłam już dzieckiem. Chociaż on dalej mnie tak postrzegał, co mnie niezmiernie irytowało. Umiałam o sobie decydować. Wiedziałam, co dla mnie dobre i nie potrzebowałam jego opieki. Może nie byłam dorosła, ale gdy żyje się na ulicy bycie dzieckiem nie trwa długo.
Nagle usłyszałam pukanie do drzwi. Zmarszczyłam brwi. Nigdy nie przychodził do mnie po żadnej naszej kłótni. Zazwyczaj po prostu pozwalał mi płakać w moim pokoju, a potem wieczorem przychodził i mnie przepraszał. Tym razem jednak coś było inaczej, co równocześnie zaniepokoiło mnie i zaintrygowało.
- Al...? Porozmawiajmy jeszcze raz – powiedział, wchodząc do pokoju.
W zasadzie nazywanie tego miejsca pokojem było wielką przesadą. Była to specjalnie oddzielona część baraku. Lou wydzielił ją specjalnie dla mnie, by dać mi trochę prywatności. Za to byłam mu naprawdę wdzięczna. Tylko za to.
- Nie chcę z tobą rozmawiać – warknęłam obrażonym tonem, kładąc się na materacu. Łóżko było dużym i zbytecznym wydatkiem. O wiele bardziej opłacało się kupować jedzenie.
- Ali... – Nie lubiłam, gdy mnie tak nazywał. Mam na imię Alexa.
Uśmiechnął się do mnie delikatnie kącikiem ust. Mój brat, gdy chciał, umiał być naprawdę przystojny i wiedziałam, że wiele dziewczyn to dostrzega. Mnie jedynie to irytowało, jak wszystko w nim zresztą.
- Każdy jedzie na tę wycieczkę. Poza mną – burknęłam w materac.
- Ali... Może coś wymyślimy, querida.
Moja droga. 
Wzdrygnęłam się na to słowo. Zawsze tak do mnie mówił, gdy chciał mnie uspokoić. Nie wiem czemu, ale zawsze działało. Jakby język hiszpański przestawiał jakieś przełączniki w moim mózgu. Podejrzewałam, że może nawet tak było. Lou zawsze mi opowiadał, że rodzice mówili tylko w tym języku. Być może podświadomie go z nimi kojarzyłam.
Być może.
Nie wiem, bo tego nie pamiętam.
- Co wymyślimy? – spytałam, zwracając głowę w jego kierunku.
Stał z założonymi rękami tuż przy zasłonie odgradzającej mój pokój od reszty baraku. Duże mięśnie wyraźnie rysowały się pod jego czarną koszulką. Zawsze ubierał się na czarno, chociaż jego ulubionym kolorem był czerwony. W tym kolorze miał tylko bandanę, z którą nigdy się nie rozstawał i ciągle nosił ją na głowie jak jakiś talizman.
- Mógłbym jakoś zdobyć te pieniądze. Ile dokładnie trzeba? – spytał, wciąż na mnie patrząc.
- Pięćset dolarów – oznajmiłam, a po jego twarzy przemknął cień, ale szybko zamaskował go uśmiechem.
- Jasne. Ali, to strasznie dużo, wiesz o tym?
Znowu to samo. Znowu traktował mnie jak dziecko. Poczułam przypływ gniewu.
- Wiem i wszystkich na to stać. Tylko nie mnie. Jesteśmy beznadziejni. Jesteśmy biedni. Co z nas za rodzina...! – wyrzuciłam z siebie ze złością, opadając na materac bezsilnie.
Lou westchnął ciężko, a jego ręce zacisnęły się w pięść. Dostrzegłam jak zagryzł wargi, jakby siłą powstrzymywał się przed powiedzeniem czegoś, co mógłby potem żałować.
Miałam ochotę go do tego podpuścić, ale nie zdążyłam, bo zaczął mówić dalej.
- Jasne – powiedział, zgrzytając zębami. – Beznadziejni. Dobrze wiedzieć, że tak o mnie sądzisz. Że tak sądzisz o sobie, Ali. Jestem jedyną rodzina jaką masz.
Wyszedł, ze złością zaciągając zasłonę.
Opadłam na materac, twarzą do dołu i krzyknęłam głośno, tłumiąc głos poduszką.
Usłyszałam trzask zamykanych drzwi wejściowych.
Tak, niech sobie idzie.
Niech zostawi mnie samą.
Szybko pożałowałam tej prośby.
Znienawidziłam się za nią.
~~⊙~~
Obudziła mnie cisza.
Wcześniej nie wiedziałam, że jest to w ogóle możliwe.
Wczoraj wieczorem Lou nie wrócił do domu. Wiedziałam, że poszedł do hangaru obok, gdzie prawdopodobnie ćwiczył. Zawsze to robił, gdy chciał się uspokoić. Zazwyczaj wtedy mu nie przeszkadzałam. Rzadko kiedy w ogóle mu przeszkadzałam. On miał swoje sprawy, ja swoje.
Tylko, że teraz on gdzieś zniknął.
Zawsze mówił mi, gdzie wychodzi. Zawsze mówił, że nie wróci na noc. Zawsze zostawiał mi pieniądze, bym mogła kupić sobie śniadanie.
I nigdy, przenigdy nie znikał bez słowa. To było jak nasze niepisana umowa, której nigdy do tej pory nie złamał.
Z trudem wygrzebałam się z mojego posłania. Dzień wydawał mi się wyjątkowo chłodny, więc szybko przebiegłam do pokoju Lou i wzięłam jego bluzę. Lubiłam pożyczać jego rzeczy, bo po pierwsze mogłam się nimi owinąć jak kocem, a po drugie pachniały nim. Lubiłam też jego zapach. Pachniał domem i spokojem.
Mimo wszystko.
W naszym domu było tak cicho. Przyzwyczaiłam się do nazywania tego baraku domem. W końcu innego nie miałam.
Tak jak nie miałam innej rodziny.
Lou miał rację. Mam tylko jego.
Przeszłam do kuchni, wciąż nie mogąc pozbyć się tego uczucia, że coś jest nie tak. Może to ta cisza tak na mnie działała. Lou rano robił bardzo wiele hałasu. Ciągle przewracały mu się jakieś naczynia, szeleścił opakowaniami po płatkach. I wiecznie coś nucił. Zawsze po hiszpańsku. Denerwowałam się przez to, bo zawsze mnie tym budził. Był jak budzik, którego wcale nie potrzebowałam. Myślałam, że robił to specjalnie, bym nie mogła się wyspać.
A tego dnia mi tego brakowało.
Było za cicho.
Do czasu, gdy nagle usłyszałam głośne pukanie do drzwi. Natarczywe. Jakby ktoś był bardzo zdenerwowany.
Szybko ruszyłam w tamtą stronę, pewna, że to Lou w końcu wrócił. Moje obawy wyparowały w jednej chwili. Pewnie zaspał po wczorajszej długiej nocy i poszedł do sklepu później niż zwykle. Czym ja się tak denerwowałam...
Otworzyłam drzwi.
Za nimi stała pani Marion.
Ściągnęłam brwi, nic nie rozumiejąc.
Pani Marion była matką Henry'ego Corteza, przyjaciela mojego brata. Często ćwiczyli razem i spędzali ze sobą mnóstwo czasu. Nie lubiłam go, bo Lou wolał go ode mnie. Zazdrościłam mu tak dobrego kontaktu z moim bratem. Zupełnie jakby to oni byli rodzeństwem, a ja tylko obcą osobą.
To przez niego czułam się jak piąte koło w wozu.
Jednak jego matka była zupełnie inna. Była to niesamowicie miła kobieta. Czasami, leżąc samotnie w łóżku, wyobrażałam sobie, że moja mama była właśnie taka jak ona. Wiecznie uśmiechnięta, zawsze w dobrym nastroju. Troskliwa. Kochana.
Tego też zazdrościłam Henry'emu.
Nie rozumiałam, w czym on był lepszy ode mnie albo w czym ja byłam gorsza od niego, że tego wszystkiego nie miałam. To było takie niesprawiedliwe. Nie zasłużyłam na to. Byłam tego pewna.
Pani Marion mnie lubiła, wiedziałam o tym. Często zapraszała mnie i Lou na obiad, czasami odbierała mnie ze szkoły. Niekiedy szłyśmy razem do sklepu, by zrobić zakupy dla bogatej rodziny, u której pracowała. Mówiła, że Henry nie zna się na tym tak dobrze jak ja i wtedy czułam się dumna z siebie. Wreszcie było coś, w czym byłam od niego lepsza.
Poznałam nawet chłopaka, którym opiekowała się pani Marion. Well Smith. Widzieliśmy się tylko parę razy, ale zdążyłam sobie wyrobić opinię o nim. Był starszy ode mnie o dwa lata, a już miał wszystko. Typowy wielkomiastowy, bogaty chłopaczek z dobrego domu. Wiedziałam, że pewnie nawet nie chciałby ze mną rozmawiać, dlatego też nigdy tego nie próbowałam. W gruncie rzeczy byłam tylko dziewczyną ze slumsów. Nikim lepszym.
- Dzień dobry – powiedziałam grzecznie, uśmiechając się do niej nieśmiało.
Była jakaś zdenerwowana. Nie pasowało to do niej.
- Alexo... – zaczęła. Jej głos drżał.
Moje serce zaczęło bić szybciej.
- Wie pani, gdzie jest mój brat? – spytałam cicho. Nie wiedziałam, czemu mój głos zabrzmiał tak słabo.
Jej ciemne oczy wypełniły się łzami i wyciągnęła rękę w moją stronę.
- Alex, musisz iść ze mną, dobrze? Jesteś ubrana? – zlustrowała mnie spojrzeniem, starając się ukryć swoją reakcję. Nie wyszło jej to dobrze, bo na widok tego, w co jestem ubrana, zagryzła nerwowo wargi. – Nie ważne, po prostu chodź ze mną...
- Gdzie jest Lou? – spytałam ponownie, z naciskiem.
- Alex... Musimy iść. Teraz. – Chwyciła mnie za rękę i pociągnęła za sobą. Łzy bezradności napłynęły mi do oczu. Nie wiedziałam, co się dzieje, a pani Marion najwyraźniej nie chciała mi tego powiedzieć.
Posłusznie szłam za nią. Nie odzywała się do mnie przez całą drogę do jej domu. Na szczęście nie mieszkaliśmy daleko od siebie.
Pani Marion poprosiła, bym usiadła w salonie, a sama poszła do kuchni. Zaproponowała, że zrobi mi kakao, a ja się zgodziłam, w końcu nie jadłam nic od rana. Zauważyłam, że nigdzie nie ma Henry'ego. Czyżby był z Lou...?
- Pani Marion? – weszłam do kuchni akurat wtedy, gdy przecierała oczy chusteczką. – Gdzie jest Henry? I czy wie pani, co jest z moim bratem?
- Alexo... – odwróciła się do mnie. Miała zaczerwienione oczy. Płakała. – Twój brat... Dzisiaj w nocy pojechał na walkę.
Moje serce zabiło szybko.
Nie.
- Nie bił się.
Tylko nie to.
- Doszło tam do... wypadku...
Wypadku...?
Poczułam mroczki przed oczami i musiałam podeprzeć się ściany, by nie upaść.
- Twój brat... Lou...
Płakała.
Poczułam łzy na policzkach.
Ja też płakałam.
- On... on... tak mi przykro, Alexo. Twój brat nie żyje...
Mój brat.
Lou.
Mój Lou.
Moja jedyna rodzina.
Odszedł.
Nie żyje.
Mój Lou.
Moja rodzina.
Straciłam wszystko.
W jednej chwili.
Ale tak przecież kończą się światy. W miganiu oka.
Usłyszałam swój szloch.
Poczułam dotyk zimna na policzku i zdałam sobie sprawę, że leżę na podłodze. Zwijałam się, targana spazmami szlochu, a wszystko czułam jak przez mgłę.
Jakby całe moje istnienie skomentowało się na tym jednym zdaniu.
Nie żyje.
Nie żyje.
Nie żyje.
Mój brat nie żyje.
Te wyrazy zebrane w jedno zdanie tworzyły katastrofę, którą nagle stało się moje życie.
A potem nadeszła ciemność i nie było już nic.
~~⊙~~
Białe ściany.
Pik.
Puk.
Wdech.
Wydech.
Pik.
Puk.
Tak brzmi życie. Moje życie. Żyłam. Pukanie serca, odgłosy oddychania. Tym się stałam.
- Obudziła się.
Kłamstwo. Nie mogłam być przytomna bez niego. Potrzebowałam go, by istnieć.
- Alexo Fernadno, zostałaś przydzielona do rodziny zastępczej w Avenal. Samolot masz w środę rano. Dostaniesz jedną walizkę, by spakować swoje rzeczy. Do tej pory pozostaniesz pod opieką Marion Cortez. Dziękuję.
Szuranie krzeseł. Szczęk zamykanych drzwi.
Moje życie. Właśnie się skończyło.

LIEWhere stories live. Discover now