41. Różowa furia

Zacznij od początku
                                    

— Ale poćwiczymy magię? — Harry przekrzywia głowę i obserwuje szybki proces, gdy twarz Umbridge czerwienieje, przybierając kolor dorodnego pomidora. 

— I minus dziesięć punktów dla Gryffindoru!

~*~

— I po ją tak podpuszczałeś? — Hermiona łapie go zaraz po zakończeniu lekcji. Harry chce się zgrabnie wyślizgnąć, ale uścisk dziewczyny jest jak imadło. Harry patrzy oskarżycielsko na Colina, który zapewne go wydał. Chłopak rozszerza oczy i otwiera usta jak ryba, po czym odwraca się na pięcie i ucieka.

— Ale przecież ta kobieta jest niemożliwa! — broni się Harry. — To jakieś szaleństwo, żeby w szkole magi nie uczyć się magii!

— Wiem — wzdycha dziewczyna — ale to nie jest powód, aby tak otwarcie z nią walczyć! — obstaje przy swoim Hermiona. 

— Dla mnie to wystarczający powód! — warczy i wyrywa rękę z uścisku. Hermiona jeszcze bardziej mruży oczy i wręcz wykrzykuje następne słowa skrzekliwym głosem:

— Bo pracuje dla Ministerstwa Magii, idioto!

— No i?

— To, że twoje bycie w Hogwarcie od tego zależy! Nie zostałeś uniewinniony, Harry! Jedno jej słowo i wracasz do Azkabanu! Ani ja, ani Dumbledore nic nie zrobimy!

— Grozisz mi? — Harry robi krok w tył. Czuje w piersi dziwny ciężar, gdy nabiera powietrze i wypowiada kolejne słowa: — Zresztą myślałem, że Azkaban zniszczył Voldemort. 

Odwraca się i odchodzi, nie oglądając się na przyjaciółkę, przez co nie widzi jej zaczerwienionych oczu. Hermiona stoi przez chwilę otoczona przez tłum uczniów; niektórzy szepczą między sobą. W końcu dziewczyna wyciera oczy i z wkurzonym wyrazem twarzy zaczyna podążać za Harrym, bo przecież jeszcze nie skończyła rozmawiać. 

Harry przeciska się przez zebrany tłum; nawet nie zastanawia się, po co tylu uczniów zebrało się w jednym miejscu, ale gdy widzi Lunę Lovegood kłócącą się z Pansy Parkinson kawałki układanki wskakują na swoje miejsce. 

Wszyscy zebrani obserwują starcie Krukonki i Ślizgonki. Co dziwne, w pobliżu nie ma żadnego nauczyciela, który mógłby zapanować nad sytuacją.

— To twoja cholerna wina i nawet nie waż się zaprzeczać!

— Nie będę. — Luna przysłania bliznę włosami, a jej wzrok ucieka od rozjuszonej Pansy. Przez chwilę spoczywa na Harrym, ale blondynka szybko przenosi spojrzenie na innych, jakby bała się Harry'ego. 

Potter przysłuchuje się obelgom, a ręka drga w pobliżu różdżki, którą dostał od Dumbledore'a. Ostatecznie palce zaciskają się mocno na wąskim kawałku drewna, a Harry rzuca pierwsze zaklęcie, które przychodzi mu na myśl.

Diffindo! — Biały promień uderza w ramię Ślizgonki, przecinając pasek torby wraz z szatą i skórą. 

Pansy upada na ziemię z okrzykiem zaskoczenia i przyciska rękę do głębokiej rany, z której zaczyna cieknąć krew. Szybko wypływa z rozcięcia i barwi wszystko wokół czerwienią. Skórzana torba leży obok niej, otwarta, a podręczniki rozsypały się wokół.

— Zostaw ją w spokoju — warczy Harry. W jego wzroku nie ma żadnej litości, gdy spogląda na Parkinson, której oczy zachodzą łzami.

— P-potter. — To jedyne, co z siebie wykrztusza, a po chwili po jej policzkach zaczynają spływać łzy. Wygląda jak żałosna imitacja człowieka, który udaje, że ma uczucia. Brzydka, czerwona twarz spuchnięta od łez.

Niebo Gwiaździste |tomarry|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz