smętymenty

59 10 7
                                    

Oczekiwanie na samolot zawsze spycha moje myśli na melancholijny tor. To wszystko jest takie znajome, podobne, a jednocześnie inne, różniące się, obrzydliwie nie takie, jakie było. Bo co z tego, że metalowe ławki są wszędzie tak samo niewygodne, a bramki brzęczą identycznie irytująco, gdy między nimi przechodzę (chciałbym powiedzieć, że to przez moje nerwy z żelaza, ale byłoby to kłamstwo, bo w rzeczywistości to po prostu wina głupiej klamry od paska)? Co z tego, że czekam na samolot ze słuchawkami na uszach, wciąż się denerwując, że przegapię jakiś ważny komunikat? Co z tego, że walizka wciąż ta sama, czarna i pełna wymiętych koszul? Ludzie dookoła są inni, a jednak nie różnią się praktycznie w ogóle. Rodziny z dziećmi, egzotyczne twarze, grubi, chudzi, wysocy, niscy, samotni pasażerowie, wycieczki, kobiety, mężczyźni, starzy, młodzi. Ciekawe, ile takich mnie zdarzą minąć, nim dotrą na pokład samolotu. Pewnie co najmniej parunastu. Jestem jednym z wielu i czekam na kolejny w moim życiu samolot.

W pewnym momencie się wściekam. Otwieram plecak, wyciągam paczkę nurofenu, zapijam wodą. Myślę o tym, że dosłownie paręnaście godzin wcześniej chwiałem się na nogach w jakimś barze. Przypominam sobie, jak bardzo chciałem wtedy móc już odlecieć. Teraz wszystko mi obojętne. Mógłbym sczeznąć na tym lotnisku, przyglądając się ludziom i będąc pewnym, że już ich tutaj wcześniej widziałem.

Kiedyś marzyło mi się bardzo, by uciec gdzieś daleko, odciąć się od wszystkiego, odizolować. Studiować za granicą? Dorobić w zagranicznej walucie? A może nauczyć się języka w praktyce? Byle dalej. Byle szybciej. Gdzieś indziej. Już tu nie mogę. Tu też już nie dam rady. Czas uciekać. Za długo. Zbyt domowe. Poznałem; czas odejść. Homo viator ze mnie czy zwyczajny tchórz?

Wieczne marzenie o straceniu twarzy i tożsamości. O odejściu dalej niż za ocean miliona słów niewypowiedzianych. Gdzieś daleko, za Antarktydę najlepiej. Tam, gdzie będzie pusto i cicho. I ludzi nie będzie, i może nawet siebie samego. Wyprzedzić siebie, uciec przed sobą. Zgubić się gdzieś po drodze.

Mówi się, że często celami podróży jest odnalezienie siebie i spokoju; w moim przypadku jest dokładnie na odwrót. Pożądam chaosu chwili nieznanej, która odpłynie w ramiona historii, by stać się co najwyżej jednym z obiektów smętymentów, podczas oczekiwania na następny samolot. Ciągłe ucieczki przed samym sobą i odpowiedzialnością. Próbuję wyprzedzić się o chociażby krok, już nie nadążam.

Siedzę na lotnisku, grając w chowanego z samym sobą. Gdzie ja się znowu podziałem? Już nawet nie mam siły szukać. Ktoś coś krzyczy, komunikat "samolot z Budapesztu wylądował" przecina zwyczajną gwarę hali odlotów. Czy ja znam tę kobietę? Była tu dosłownie dwadzieścia minut temu. Chociaż wtedy miała czerwoną walizkę, a teraz niesie granatową. A ten mężczyzna? Nie, to nie on. Podobny, ale to nie on. I ta kobieta też nie. Lecą do Budapesztu? Może to Węgrzy. Może wracają do domu.

Boli mnie głowa. Ze szybą leje deszcz, robi się coraz to chłodniej. Przyglądam się rozmawiającym ludziom, których widzę zapewne po raz pierwszy i zarazem ostatni. Że też ich nie męczą te ciągłe rozmowy o pogodzie. Tak jak ona wciąż się zmieniają, w końcu to nie są już ci sami homo sapiens co poprzednim razem, gdy byłem na lotnisku, a jednak tak jak nie istnieją dwie krople tego samego deszczu, tak i oni kojarzą mi się z najzwyczajniejszą ulewą, zjawiskiem atmosferycznym, które już widziałem.

Przymykam oczy. Po nieboskłonie niesie się echo grzmotu, który, jak pięść Boga niezgadzającego się na taki obrót wydarzeń, uderzył w planetę. Wzdycham strapiony, tonę w morzu smętymentów, niby pas odlotu w anielskich łzach chmur. Baba od komunikatów co rusz coś gada, ale nie sposób jej zrozumieć. Zresztą nawet szczególnie się nie staram. Samolot z pewnością będzie opóźniony tak jak zwykle.

jak w sufit z latarkąOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz