kiedy nie śpi

30 5 7
                                    


Pierwszą rzeczą, którą widzisz, są buty. Morze butów. Pokrywają całą powierzchnię przedpokoju. Rozłażą się po nim niczym karaluchy, plaga wyhodowana wśród syfu. Buty, wszędzie te przeklęte buty. Ledwie dajesz radę przejść parę kroków, nie następując na jakiegoś. 

Drzwi do wszystkich pokojów są otwarte na oścież. Tak jak ich mieszkańcy są otwartymi księgami z podartymi stronami. Naprzeciwko wejścia, na materacu służącym za łóżko leży dziewczynka, patrzy w telefon. To ona musiała wstać, by odebrać dzwoniący domofon, w którego przycisk waliłeś przed chwilą obgryzionym paznokciem. Teraz wróciła na swoje miejsce, nawet na ciebie nie patrzy. Nie wydaje się zbyt zainteresowana obcym człowiekiem, którego wpuściła do domu.

Przedzierasz się przez resztę pomieszczenia. Podłoga skrzypi, buty zdają się nie kończyć. Jest to przedpokój jakich milion - jeden z tych, po których częściej chodzą dzieci niż rodzice, bo ci nie zawsze wracają. Chaos - jeden z tych, których nikt nie kontroluje, bo dzieciom nikt nie miał czasu wyjaśnić, po co i jak, a dorosłych za często nie ma, by go zauważyli. Wychodzą o świcie, wracają nocą - nie wiedzą, że buty zaczęły biegać po mieszkaniu, a dzieci przestały wstawać z łóżek. 

Docierasz do drugiego pokoju. Po nim też walają się liczne drobiazgi. Skarpetki wiszą na niedomkniętej szufladzie, na ziemi leży rozsypana zawartość torebki. Pięć różnych szminek, czerwone chusteczki. Pod górą kołder i koców najprawdopodobniej znajduje się materac. Siadasz w jego nogach. Twoje lędźwie dotykają sterty niewyprasowanych ubrań, tak jak lata temu dotykały chłodnej, śliskiej skały nad morzem. Spokojne fale przypierały cię do niej, a ty czułeś jedność z naturą jak jeszcze chyba nigdy wcześniej. Miałeś wrażenie, że tworzycie jedność. Stapiałeś się z nią. Teraz też masz nadzieję, że uda ci się wtopić w stertę wypranych ciuchów. Pragniesz tylko zniknąć. 

Najpierw są ciche słowa, które same opuszczają twoje usta. O tak, tak przecież było do tej pory zawsze - zawsze miałeś tyle słów, zawsze za dużo, zawsze same chciały się układać w zdania; piękne kłamstwa prozy, puste obietnice. Sterta koców się  porusza, wymyka się spod niej nieokreślony pomruk. Dostrzegasz więcej czerwonych chusteczek, ale głos ci nie drga. Twoje ciało wpada w trans i mówi, i porusza się spokojnie, i zachowuje się delikatnie, choć sam niezbyt wiesz, co się dzieje. Przesuwasz się w górę łóżka, by lepiej rozumieć pojedyncze wyrazy uciekające spod kołdry. Nic nie rozumiesz. Co się stało, co się dzieje, co się stanie. Kim jesteś, dlaczego jesteś, mowy ludzkiej. W tym momencie bardziej identyfikujesz się ze stertą ubrań, w którą pragniesz się wtopić, niż z własnym życiem. 

Wraz z utratą przestrzeni odchodzi i czas. Nie wiesz, ile tak trwasz. Zaczynasz powtarzać te same frazy, których później nawet nie będziesz pamiętać. Prawy nadgarstek zaczyna cię boleć od powielania tego samego ruchu. Głos wydobywający się spod kołdry ucicha. Już nic się nie szamocze, nic nie płacze. W całym świecie istniejesz tylko ty i niezrozumienie. 

Postanawiasz się wyrwać z tego zmrożonego uścisku bezsilności. Wstajesz z łóżka. Nic już nie styka się z twoimi plecami - żadnej  ściany za nimi, więc możesz się cofać na nowo. Zsuwasz kołdrę z łóżka, a spod niej wyłania się więcej czerwonych chusteczek i ona, kiedy śpi. 

Kiedy nie śpi, ma niespokojną twarz. Jej oczy zwykle biegają zdenerwowane po całej możliwej do ogarnięcia powierzchni. Są jak maratończycy, którzy boją się, że nie przygotują się wystarczająco dobrze na olimpiadę, więc wciąż pędzą w stresie. Kiedy nie śpi, zazwyczaj ściąga usta w grymasie smutku albo wygina je w szerokim uśmiechu, gdy wybucha śmiechem w niespodziewanym przypływie radości, która jak zwykle za moment przeminie. Teraz luźne mięśnie jej twarzy pozwalają ustom ułożyć się naturalnie, lekko otworzyć. Niewymuszony, prawie-uśmiech wieczności. 

Ubrana jest w czerwień, która zatyka oba jej nozdrza i ciągnie się przez całą jej szyję i ciągnąć się będzie za tobą  przez całe twoje życie.

Na moment, który zapoczątkował wieczność, nie możesz oderwać wzroku. Później są krzyki, tupot stóp, zrzucanie wszystkiego, co było na łóżku - spóźnione budziki, które miały szansę obudzić ją wcześniej. Miną lata ciągnące się jak niekończąca, zalewająca łóżka i kołdry krew z nosa, a ty całe wieki później wrócisz nad morze. Przejdziesz się wybrzeżem, trzymając buty w dłoni. W końcu dotrzesz do jakichś skałek. Usiądziesz na płyciźnie, przyciśniesz plecy do wilgotnej, klejącej płaszczyzny kamienia. Morska bryza przeszyje twoje płuca i kości, a fale popchną cię w kierunku skał. Zmrużysz oczy, patrząc pod słońce na bezkres morza. Wieczność. Myślami wrócisz do tego dnia. 

Dnia, w którym położyłeś trupa do snu. 




jak w sufit z latarkąWhere stories live. Discover now