poprute

64 10 10
                                    

Moja babcia, choć zdecydowanie nie wpasowała się w obrazek miłej, starszej pani w drucianych okularach i z włóczką na kolanach, potrafiła świetnie szyć. Z tegoż to tytułu postanowiła wprowadzić również i mnie w tajniki tej sztuki. W końcu wszystkie kobiety w mojej rodzinie potrafią to robić w jakimś stopniu, choć ona sama zdecydowanie wyprzedzała każdą z nich, nawet moją matkę, która nitką i igłą operuje z precyzją godną krawcowej. Jednak ja nie mogłam się przemóc i przekonać do sztuki wyszywanka czy też dziergania. Za żadne skarby świata mi to nie wychodziło i zanim babcia całkiem się poddała, zdążyłam spruć prawie całą koronkową wstawkę w aktualnie szytym przez nią obrusie wigilijnym.

Za to bardzo prędko nauczyłam się, jak dziergać kłamstwa i pozory. W tym aspekcie nie ustępowałam ani na krok od reszty familii.

W dzieciństwie wiele czasu spędziłam w kościele, przed figurą Jana Chrzciciela, koło lewej nawy. To była nasza ławka, nasze miejsce twarzą w twarz ze złotą postacią najmłodszego z apostołów. Gdy ksiądz głosił kazania, a babcia gorliwie modliła się o zbawienie, z uwagą przypatrywałam się historiom plecionym przez kolorowe szkiełka w wysokich, lancetowatych oknach. Życie to religia, otoczona warstwą zakłamanej sakralności i witraży, kolorowych witraży. Wszędzie barwne zniekształcenia.

— Powinniśmy umrzeć — stwierdziłam w wieku ośmiu lat. — Powinniśmy umrzeć przed osiemnastymi urodzinami. Wtedy trafilibyśmy do nieba.

Niedługo przed jedenastą wiosną zafascynowała mnie parapsychologia. Zaciskałam palce na okrytej czarną, satynową rękawiczką dłoni babci, wpatrując się w ołtarz przestawiający Władysława z Gielniowa. Chciałam nauczyć się latać.

Może to właśnie dlatego już sześć wiosen później byłam tak bardzo uzależniona od odlatywania od rzeczywistości? Każdy moment brutalnego oderwania od goryczy przeżywania był na wagę złota. Każda sekunda wyrwana z niedoli trwającej na padole podobnych sobie wieży niekończącego się osamotnienia był pokusą, której nie dało się powiedzieć "nie". Uzależniłam się bólu, jaki niosło powracanie do świata żywych.

W jednej z tych książek, które znałam na pamięć, nim moje myśli zbroczyła wizja permanentnego oderwania, w złocistych poświatach, wśród zielonych koron Parku Kensingtońskiego tańczyły wróżki, których eteryczne ciałka były zbyt słabe, by wytrzymać trud więcej niż jednej, samotnej emocji. Ich serca były jednotorowe. Za kokieterią perfekcyjnie wykrojonych, maleńkich usteczek kryła się prostota ducha, której brak poetom. Zwodnicze ludzkie serce, co ściąga na manowce i nigdy nie daje pewności, czy słuszność działań jest w rzeczywistości właściwa.

Serce. Ach, serce moje pełne skorpionów, co kąsać pragną, truciznę do żył chcą przemycić. Ból to zbyt niewiele, to jest rozpacz. Pierwotna, dzika rozpacz, jaka rozdziela ofiary kataklizmu, które nie są świadome, czy życie bliskich wciąż kołata niedaleka, czy raczej pochłonęła je góra cegieł, pyłu, martwych ciał. Pożar smutku. Pożar łez, które nie napływają.

Szczęść lat. Sześć lat miłości do parapsychologii. Zaciskam palce na satynowej powłoce poduszki, udając, że to babcina dłoń. Mogę sobie wyobrazić ciepło żywego ciała, gdy po czole spływa mi kropla słonego potu. Wtedy było mi zimno. Wtedy wbijałam wzrok w lodowate ściany Bernardynów, teraz wpatruję się w tapetę odklejającą się od ściany meliny. Babcia nie żyje, faktura poduszki jest śliska, wręcz wężowa, niczym grzech i martwa.

Coraz mi lżej na duszy. Czuję się jak pusty balonik. W środku mam już tylko powietrze, null uczuć, null serca. Tylko mieszaninę związków chemicznych, które ciągną mnie ku niebu.

Lecę, lecę, lecę. Za chwilę uderzę twarzą w sufit. Życie to roller coaster. A ja pędzę w górę tylko po to, żeby za parę sekund spaść. Nigdy jednak nie dotknę ziemi. Zawsze znajdzie się energia, która wyciągnie mnie w górę. Na chwilę, tylko po to, by za moment na nowo poddać się sile grawitacji i opadania. To moje życie to roller coaster, na którym nic tylko udaję, że mam zapięte pasy, a tak naprawdę wciąż mknę bez zabezpieczenia.

W takie to noce, kiedy dźwięki dobijające się do mojej świadomości, przypominają raczej skoczną czaczę, do której podryguje kostucha, niżeliby patetyczny marszy pogrzeby, wśród którego kroczyłabym ku paszczy Mefistofelesa, myślę wesoło, że jestem prawdziwym Ossowieckim w spódnicy. Może i moje ciało znajdą, ale za to niedługo. Za to mogę poręczyć!

Spadam, spadam, spadam. Ostatnio doszłam do może i mało odkrywczego, lecz wiele wyjaśniającego wniosku, który odrobinę uspokoił moje obolałe uduchowienie. Skoro śmierć będzie młoda, to może ten ucisk na duszę i myśli jest kryzysem wieku średniego? Może to już starcza zgryzota?

Jeszcze przez parę miesięcy będzie istnieć moja bezwarunkowa gwarancja na niebo. Zauważyłam to w wieku ośmiu lat. Niemalże dziesięć lat temu. Ból stopniowo zanika. Pozostaje tylko ta przejmująca pustka, której nic nie może wypełnić. Jak jezioro bez dna, w którego wodorosty zaplątało się już zbyt wielu nurków, by móc o nim mówić jako o cudzie natury. Coś wciąż ciągnie na dno, rozpycha płuca, zabija od środka. Sprawia, że ludzie wrzeszczą, lecz tak niemo, że nikt nie jest w stanie usłyszeć.

Trwam dalej. Najwidoczniej to wciąż kryzys wieku średniego, a nie przedśmiertna gorycz związana ze zmarnowanym żywotem.

Nigdy niczego nie planuję. Chcę, by to była szybka, spontaniczna decyzja moja albo nawet nie. Chcę odejść, czując, że roztrzaskuje się tylko moje serce. Chcę, by szok zamroczył ich na moment. Najlepsza jest terapia szokowa. Było - nie ma. Poza tym lubię ból tylko w formie degustacji. Nie zniosę uwłaczaniu cielesności, która sama w sobie jest uwłaczająca. Nie zniosę starości.

Roller coaster pnie się ku górze, powoli przełamując prymarne bariery ludzkiego ciała, obrzydliwości ograniczeń cielesności. Na ten jeden moment jestem wróżką z Kensingtońskich ogrodów, w której sercu istnieje tylko to jedno marzenie.

Pędząc po bieluchnych skrawkach, pruję chmury aż pod samo niebo.



* ołtarz Władysława z Gielniowa znajduje się w kościele Bernardynów w Krakowie
**"serce moje pełne skorpionów" to fraza z "Makbeta" Szekspira.
*** fragment o wróżkach jest nawiązaniem do "Piotrusia Pana", a dokładniej to do części "Peter Pan in Kensington Gardens", które miałam zgrane na płytę CD i nocami, kiedy byłam dosyć małym dzieckiem i rozpoczęła się moja przygoda z bezsennością, słuchałam bez końca - uwielbiam motyw wróżek, które nie są w stanie odczuwać więcej, niż jednej emocji
**** fragment o roller coaster to nawiązania do mojej pracy, jeżeli się nie mylę, z początku 2017
***** Stefan Ossowiecki to najbardziej znany polski jasnowidz, który przewidział to, że nie zostanie odnalezione jego ciała, co się faktycznie stało, zginął podczas powstania warszawskiego

jak w sufit z latarkąWhere stories live. Discover now