list 12

107 11 2
                                    

Mowy pożegnalne zwykle daje się przed odejściem, lecz jaki jest w takim razie sens listów, skoro adresat z ich treścią zapoznaje się dopiero po fakcie? Wszystko na opak. Podanie cyjanku po wbiciu sztyletu prosto w serce. Białe morderstwo po krwawej zbrodni. Mała, zabójczo ostra szpilka w oceanie noży. Mimo tego dam się porwać w tę splątaną rzekę bezsensu i napiszę. Będę tą matką, co wciąż nuci kołysankę, gdy dziecko dawno zasnęło.

Czy muszę tu wspominać, jak bardzo cię przepraszam za tę całą farsę? Muszę – czuję, że muszę, chociaż to chyba oczywiste, prawda? Ja strzelę sobie w głowę, a ty oberwiesz rykoszetem. I choć ta myśl boli, życie w cieniu cudzego nieszczęścia zmęczyło mnie już aż zanadto. Pociągnę spust i nie wiem, czy gdy świat zatrzyma się dla mnie na moment, ukłuje mnie żal do siebie albo, co gorsza, do ciebie, że cię tu nie ma, że nie odciągacz mnie od samozagłady, ale nie będę się wahać. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Dobrzy ludzie przez całe moje życie posuwali się do niemożliwej akrobatyki słownej, by tylko uniknąć słowa „egoista". W ich ustach byłem ofiarą, smutnym, zagubionym człowiekiem, niewinną istotą z niewiadomych ludzkiemu oku powodów skazaną przez okrutny wszechświat na męczarnię. Gdy uświadomiłeś sobie, że umieram (choć sądzę, że ta myśl kołatała gdzieś z dala od twojego serca od dawna, w końcu nie byłeś durniem), zalałeś się łzami. Mówiłeś o mnie jak o postaci tragicznej, przez bogów skazanej na przedwczesne zwiedzanie ziemi Hadesu. To było naiwne, to była próba wyjaśnienia. Bardziej sobie niż mnie, tak teraz myślę, lecz nie mam ci tego za złe.

Jedynym powodem bycia martwym była nieumiejętności przeżywania.

Oczami wyobraźni widziałem, jak wyzwalam się z ziemskich więzów, by w końcu odsunąć od siebie odpowiedzialność bycia człowiekiem. Nie pragnąłem być na nowo białą kartą, którą mógłbym zapisać słowami własnego głosu, zapełnić dziedzictwem. Trwałem, będąc bladym pergaminem, aż nazbyt długo. Chciałem podrzeć to wszystko na milion cząsteczek. Chciałem, by nie dało się mnie już poskładać.

W pewien sposób jestem niemy. Mam wrażenie, że zdarłem sobie gardło zbyt dawno, by pamiętać, w jaki sposób wypowiada się słowa. Nigdy nie rozumiałem ludzi, nie potrafiłem pałać do nich sympatią. Zawsze odrzucałem przyjazne dłonie, głęboko wierząc, że jestem ponad to. Nim się spostrzegłem osamotnienie i nieustanny smutek zdawały się leżeć na mnie lepiej niż szyty na miarę garnitur. Rozpacz to moja druga skóra.

Mimo wszystko czuję się zobowiązany.

Za dystans między nami - bo jego zawsze potrzebowałem, a nikt nigdy nie potrafił się przystosować do lodu, z jakiego wykuta została moja osoba. Jak gdyby wszyscy świadomi tego, że stare dusze z krainy arktycznych serc nie potrafią kochać, skreślali mnie na wstępie. Ty po prostu miałeś to w poważaniu.

Za brak pytań. Pewnie byłem dla ciebie jak puzzle składające się z samych szarych elementów. Odkąd się poznaliśmy, starałeś się mnie w milczeniu poskładać. Może nigdy byś nie próbował, gdybyś wiedział, jak wiele części się zgubiło w odległej przeszłości.

Biblia słów niewypowiedzianych coraz bardziej mi ciąży, ciągnie ku samozagładzie i nie potrafię już stać pewnie na dwóch nogach, a tym bardziej biec. Bo mam wrażenie, że całe życie biegłem na łeb na szyję, byle prędko, byle nie pozostawać w miejscu. Kolana coraz bardziej ugięte, a ja wciąż pełznę w kierunku przyszłości.

Chciałem tylko przyznać podczas tych ostatnich metrów maratonu, to wszystko była tylko i wyłącznie moja wina, los, który sam sobie zgotowałem. Najlepiej zapomnij o mnie, potraktuj jak szczura złapanego w pułapkę własnego umysłu. To nie wina systemu, że trybik o zerowej wartości zardzewiał.

Z namaszczeniem nakładam zatyczkę na pióro, w którym zajmuje się w połowie napełniony atramentem nabój. Ten atrament już nigdy nie przemieni się w słowa. Nikt już niczego nim nie stworzy. Czuję się poniekąd bogiem tego atramentu, bo jest on ode mnie całkowicie zależny, a teraz, przez mój kaprys, straci możliwość cudu stworzenia. Odkładam pióro na stolik na zgiętą w pół kartkę. Znajdą ją tu rano, choć w pierwszej chwili liczyć się będę tylko ja. Później, gdy oceany łez wystąpią z ram oczu i zaleją policzki tak jak wody brudnej, swojskiej Wisły zalewają bulwary, dostrzegą ją i złapią niepewnymi, zimnymi od mojej śmierci palcami.

Mówiono mi wiele razy, że jestem jedynie powodem do łez, dlatego też niezwykle ciekawi mnie, czy mój brak będzie większym. Niestety chyba nie będę miał okazji do tryumfowania.  Mój czas się kończy, to rozkoszne jak podświadomie każdej czynności zaczynam dodawać przedrostek 'ostatni'.

Przykładam pistolet do głowy, uprzednio po raz ostatni omiatając pokój spojrzeniem. Myślę:

jeden (to liczba zwycięzcy) o sobie, bo samotnie odchodzę z tego świata, o czym nikt nie wie. Oddaję się w słodkie ramiona śmierci, przecież niczego innego nie zdołałem ukochać.

dwa (to słaba liczba, nic dla mnie nie znaczy, choć specem od numerologii nie jestem) o ludziach. O ludziach, o wszystkich, których minąłem. Na ludziach znam się chyba jeszcze mniej niż na numerologii.

trzy (trzech było bogów ziemi, wody, powietrza, więc trzy to wielka liczba) o wszystkim i...

...nie naciskam spustu. Znowu mi nie wyszło. Odrzucam broń zrozpaczony. Czuję obrzydzenie do ludzkiej fizyczności, która wciąż mnie tu trzyma. To wszystko na nic. Omiatam spojrzeniem pokój, tym samym całkowicie odbierając przedrostkowi 'ostatni' sens. Łapię się za głowę.

Huragan suchych policzków i bezsennych godzin na parapecie, lecz najpierw chowam list do szuflady w biurku. List dwunasty.


///
to jest zbiór w dużej mierze
najstarszych prac z tego konta, w dużej części niepublikowanych - czytanie ich naprawdę w pewien sposób bardzo mnie bawi.

jak w sufit z latarkąHikayelerin yaşadığı yer. Şimdi keşfedin