Rozdział 14.

516 42 10
                                    

*Gabriella*

– Jedziemy na miasto! Potrzebujesz czegoś? – zawołała mama, kiedy kończyłam po raz setny chyba w ciągu tego miesiąca układać książki na półce w inny sposób. Próbowałam wszelkich kombinacji, od prostego ułożenia alfabetycznie, po kolory a nawet wielkość książek.

– Sok! – zawołałam na tyle głośno, ile mogłam. – I chrupki! Duszki!

Ostatnia rzeczą, jaką usłyszałam przed zamknięciem drzwi, były chichoty rodziców. Ugh. Tęskniłam za Pembroke, za stadnina, nawet za sąsiadami. Ale co mi po tym, skoro najdalej gdzie wychodziłam, to był ogród? W dodatku non stop było mi jakoś chłodno i nie rozstawałam się z kocem.Ból stawów już przeszedł, ale dalej czułam osłabienie. Nie miałam siły na dalekie spacery i nie chciałam też martwić rodziców. Gdybym poszła za daleko, mogłabym zasłabnąć. No cóż... Było mi bardzo ciężko, ale czułam wewnętrzną siłę i ona pomagała mi wstawać każdego kolejnego dnia. Brałam tabletki i wierzyłam, że w końcu wszystko będzie dobrze. Po prostu wiedziałam gdzieś w głębi serca, że nie mecze się na darmo.

Trzymając się poręczy, postanowiłam spokojnie, krok po kroku, zejść na parter domu i wyjść na taras, oczywiście z kocem, który służył jako moja peleryna. Stamtąd mogłam obserwować biegające konie, które dodawały uśmiechu na mojej twarzy. Usiadłam na huśtawce, którą tata wyłożył miękkimi poduszkami i zapadłam się w nich, podkulając nogi. Patrzyłam, jak wiatr kołysze koronami drzew i czułam się dobrze, bo byłam... W domu. W miejscu, do którego mogłam wrócić zawsze. Mimo że uciekłam do dużego miasta, nie bałam się tutaj wrócić i cieszyłam się, że nie jestem sama w ciężkich chwilach. Poza tym stęskniłam się za rodzicami, bo z Vanessa nie jeździłyśmy tutaj często. Ja usprawiedliwiałam to pracą, a ona dorosłym życiem.Obiecałam sobie, że to zmienię. Bo kto wie ile czasu mi zostało? Czy wyzdrowieję? Żaden lekarz nie dawał mi gwarancji, a ja kochałam moich rodziców nad życie i jeśli miałam umrzeć, to chciałam umrzeć szczęśliwa, z myślą, że spędziłam mnóstwo czasu w domu. Z nimi.

Otarłam pojedyncza łzę wierzchem dłoni, mając jednak uśmiech na twarzy. Musiałam korzystać z życia tyle, ile się dało, aż do samego końca.

– Z tego siedzenia w domu to już chyba ogłuchłaś... – powiedziała Vanessa, która z dwiema papierowymi torbami szła w moją stronę. Boże. Moja siostrzyczka.

– Ness! Co ty tutaj robisz? – Zerwałam się z huśtawki, czego od razu pożałowałam, bo zakręciło mi się w głowie.

– Halo, halo. – Podbiegła od razu do mnie, rzucając aromatycznie pachnące jedzenie, zapewne z McDonald's, na ławkę i złapała mnie za ramiona.

Uśmiechnęłam się do niego uspokajająco i mocno się w nią wtuliłam. Ale ja się za nią stęskniłam.

– Cieszę się, że jesteś – wyszeptałam.

– Koniec ze zdrowym jedzeniem... – powiedziała przez śmiech, siadając razem ze mną na huśtawce. – Ale jemy zanim rodzice wrócą.

Kiwnęłam głową z uśmiechem i wyjęłam jeszcze ciepłe frytki. Dawno nie jadłam fastfoodów.

– Dostałaś wolne? – spytałam, zerkając na nią. Moja praca wisiała na włosku.

– Weekend wolnego to coś pięknego. – zaśmiała się, ściągając swoje botki, rzuciła je na trawę i usiadła po turecku na poduszkach, odwijając kanapkę z papieru. – Nie mogę się doczekać aż wrócisz do Miami. Muszę wypieprzyć z domu Billa. Wiesz, jak syfi w łazience?

– On mieszka u nas? – Trochę spochmurniałam. Nie podobała mi się myśl, że ten człowiek obcuje w mojej toalecie i mojej kuchni. Był dla mnie neutralny i wolałam go unikać. – Rozumiem, że dorzuca się do czynszu?

Painkiller [Louis Tomlinson Fanfiction]Where stories live. Discover now