Koniec z byciem marionetką cz.7

278 14 2
                                    

Ariadna stała twarzą w twarz z Vilgefortzem i przez ułamek sekundy przed wypowiedzeniem pierwszego zaklęcia zastanawiała się jakim cudem wszystko spierdoliło się w tak krótkim czasie. Najpierw śmierć Lydii, później Yennefer przyprowadziła Ciri. Jak ona urosła od kiedy ostatnim razem widziała ją na wyspach. Dziewczynka zaczęła wieszczyć, powiedziała, że Vizimir nie żyje, zdradziła też tajny plan królów, o którym wiedziało maksymalnie dwadzieścia osób w całej północy, o prowokacji Nilfgaardu. Doprowadziło to do skraju wytrzymałości neutralną Tissaię de Vries, która zdjęła pieprzoną blokadę z Garnstangu. Dało to czas zdrajcą na uwolnienie się z dwimerytu. Terranova zaatakował Filippę, a Fercart Sabrinę, wtedy właśnie Vilgefortz uśmiechając się jeszcze bardziej obrzydliwie, niż przed kilkoma godzinami, stanął naprzeciwko niej.

-Dałem ci szansę an Craite, to ty jej nie wykorzystałaś. A teraz zginiesz – królowa nie wiedziała czy chciał coś jeszcze powiedzieć, bo z jej rąk wystrzeliła kula niebieskiej energii i trafiła prosto w ścianę rozbijając ją w drobny mak. Vilgefortz uchylił się.

-Kończmy to muszę jeszcze znaleźć, twoją małą znajomą i wykorzystać jej starszą krew – ciągnął oddając jej podobnym ciosem, tylko silniejszym na tyle, że Ariadna mimo mocnego uniku poczuła zapach palonego ubrania na plecach.

-Nigdy jej nie dostaniesz Vilgefortz, dopóki żyje – kumulowała silną magię w sobie, uniosła się ku górze i trafiła go piorunem.

-Właśnie dlatego zaraz zginiesz Andomel, przykro mi, że nie będziesz mogła zobaczyć jak odnoszę zwycięstwo, a nasz wspólny obraz nie zawiśnie nigdy w galerii chwały. Mogła być to piękna historia zwycięstwa i taka będzie, kiedy przeleje się krew Hen Icher, twoja krew – ocierał krew spływającą mu po skroni, większość włosów na ciele stało mu dęba, wyglądało to komicznie, na tyle, że Ariadna poczuła potrzebę wydania z siebie śmiechu, ale zatrzymała to w sobie.

-Możesz się kurwa wreszcie zamknąć? – kobieta wyciągnęła miecz i rozpłynęła się w powietrzu, żeby pojawić się tuż przy czarodzieju, cięła go w plecy, zawył.

Kiedy była przekonana, że jakimś cudem udało jej się go pokonać, widząc jak zatacza się nagle zatrzymał się, wyciągnął dłoń w jej stronę, chciała znów mignąć w miejsce gdzie stała przed ciosem, jednak z jego palców wystrzeliły złote nicie, które błyskawicznie oplotły szyję półelfki. Dusiła się.

-Mogę, ale najpierw zamilkniesz ty – już miał chwycić ją kiedy strzała przeleciała mu milimetry od ucha trafiając w ramię czarodziejki. Pole widzenia królowej coraz bardziej się rozmywało, leżała na ziemi i z całych sił walczyła, żeby złapać oddech. Na chwile przed omdleniem widziała rozmazaną posturę Ciarana aep Easnilliena.

-Roegne, Cahir esseath ap vatt'gern! – wykrzyczał elf kiedy tylko czarodziej zwrócił na niego uwagę. Po twarzy maga przebiegł grymas.

-Pilnuj jej i nie pozwól jej umrzeć, idę po wiedźmina... - odszedł niszcząc jeden z piękniejszych obrazów wiszących w Garstangu.

*

Elf biegał po Aretuzie szukając czym głośniejszych miejsc walki, żeby sprawdzić czy przypadkiem nie ma tam ukochanej.

-Iorweth chodź tam uciekł jeden z nich – zakrzyknął jeden ze Scoia'tael zauważając skradającego się przywódcę.

-Biegnijcie, ja mam inne zadanie –odpowiedział mu poważnym i stanowczym tonem zakrywającym nieumiejętnie zdenerwowanie i rozgoryczenie panujące wewnątrz elfa.

-Pomożemy ci! – krzyknął ochoczo jakiś młodzik, po wyglądzie widać było, że miał może ledwo trzydzieści lat i nie był jeszcze zaprawiony w boju. Był tak chudy, że zbroja na nim wisiała, dodatkowo trzymał miecz w ten sposób, że Iorweth zastanawiał się czy zaraz sobie sam nie zrobi krzywdy.

-Nie, wy musicie doścignąć tamtego czarodzieja, va fail, powodzenia – rzucił przekradając się szybko do sali, gdzie wrzała walka, aby uniknąć dalszej konfrontacji.

Przechodząc przez sporawy dziedziniec musiał niejednokrotnie schylać się i upadać, aby uniknąć latających wszędzie zaklęć miotanych przez czworo czarodziei walczących tam w równej proporcji. Iorweth wyszedł na kolejny korytarz, rozjaśniony pochodniami, minął stoły zastawione jedzeniem, domyślał się że tu odbywał się bankiet co dodawało mu nadziei, że być może jest już blisko. Nie mylił się. Może gdyby nie trafił na żołnierza, z którym przyszła tu Ariadna, nie przeprowadził z nim potyczki słownej a potem fizycznej, nie doszło by do tego i losy świata przybrały by inny kształt. Historia jednak potoczyła się tak jak się potoczyła i nie mógł cofnąć czasu, chociaż bardzo tego pragnął.

-Żyje? –wydusił patrząc na przyjaciela niosącego bezwładne ciało jego ukochanej. Jej drobne ciało wydawało się jeszcze bardziej skurczone w jego dłoniach niż normalnie. A kolor skóry, który przez zdecydowany ubytek krwi zmienił barwę na trupio bladą przyprawiał Lisa Puszczy o dreszcze.

-Ledwo, traci dużo krwi musimy ją stąd zabrać. Przepraszam stary, ale musiałem! Musiałem... bo  inaczej udusiłby ją - po rękach Ciarana już nie kapała, lecz leciała ciurkiem krew z ramienia czarodziejki.

-Nie tłumacz się, zrobiłeś co musiałeś, ważne że żyje, wydawało mi się, że mijałem drzwi prowadzące do wyjścia w stronę Velen, daj mi ją i osłaniaj nas – przyjaciel podał Iorwethowi jego ukochaną, była taka bezbronna, taka spokojna, nigdy nie widział jej w takim stanie. Królowa, czego uświadczył przez wiele wspólnych nocy, miała w zwyczaju zasypiać albo z triumfalnym uśmiechem, albo z poważnym zamyśleniem, w zależności od czynności poprzedzających sen. W jego towarzystwie zazwyczaj miała miejsce jednak pierwsza mina, czego słusznie sam sobie gratulował, przypominając sobie na ułamek sekundy, którąś z ich upojnych i namiętnych nocy uwieńczonych długimi chwilami rozkoszy i pogrążeniem się przez czarodziejkę w głębokim śnie właśnie z triumfalnym uśmiechem. Teraz jej ciało było po prostu bezwładne jak szmaciana lalka. Nie słyszał uderzeń jej serca, ale jej płuca unosiły się. Oddychała, znaczy że żyje i tylko od niego zależy jej los. Cała nadzieja znajdowało się teraz w jego rękach. Zepsuł już wiele, wielu błędów nie naprawił, ogromnej ilości podjętych niesłusznie decyzji cofnąć nie mógł. Jednak teraz nie było miejsca na błędy, na złe decyzje, od niego zależało czy jeszcze kiedyś będą szczęśliwi, nawet jeśli przeznaczenie ma to inny plan.

*

Gdy tylko opuścili wyspę Thannedd, a Ariadna dalej oddychała elf poczuł niewyobrażalną ulgę. Miał wrażenie jakby sam los próbował ich ratować, bo w stajni znaleźli dwa konie, jednego Iorweth rozpoznał od razu. Biała jak mleko klacz mogła należeć tylko do Andomel. Każdy jej koń miał właśnie takie umaszczenie, to nie był żadnego rodzaju przesąd, ani podobnego zwyczajnie kojarzył jej się on z domem. Ze Skellige i mroźnymi zimami wysp, dlatego właśnie klacz ta nazywała się Burza, ale z tym wiązała się historia, której jeszcze Aen Seidhe nie poznał, chociaż zostało mu to obiecane.

-Wyczuła swoją panią – powiedział do przyjaciela, kiedy Burza, zbliżył się do nich.

-Biorę tamtego kasztanka i spieprzamy! – zarządził aep Easnillien.

Oddalili się już od Thannedd na bezpieczną odległość, jechali lasami unikając za wszelką cenę gościńca i czym prędzej znaleźli jaskinię. Ciaran rozpalił ognisko, a Iorweth znalazł w jukach Burzy opatrunki. Na tyle, na ile pozwalała mu jego wiedza medyczna opatrzył ranę od strzały. Był zmuszony złamać grot strzały i wyjąć go co spowodowało jeszcze większy krwotok, ale przynajmniej ramię przestało puchnąć. Gorzej wyglądała szyja i lewy policzek, wyglądało to jak odparzony ślad. Ciaran zarzekał się, że gdy ją znalazł nie widział go. Rana zaczęła przypominać kształtem runę, oznaczającą diabelski ogień po elficku, oboje byli pewni, że czytali już o tym zaklęciu...

Klątwa Białej Lilii || Iorweth vs. RocheOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz