Rozdział 39

401 24 3
                                    

W mgnieniu oka zaczęłam znikać z tamtąd, a pojawiałam się na jakiejś ławce otoczona różami.

-Carlos, Carlos. - zaczęłam sobie powtarzać pod nosem.

Odruchowo spojrzałam na wielki zegar stojący przy ogrodzie.

-22:48. - o tej godzinie Carlos zazwyczaj chodził do kuchni po mleko.

Szybko pobiegłam do tego miejsca w którym powstają rzeczy warte Nobla w dziedzinie uwielbienia przez cały świat.

***

-Carlos! - rozwrzeszczałam się.

-Boże! Harley! - przytuł mnie i złożył na moich ustach spontaniczny pocałunek.

-Musisz to zrobić. Musisz, żeby być znaki. - ni z gruszki, ni z pietruszki zaczęłam gadać bez ładu i składu.

-Ale co muszę zrobić? Żeby być z kim? - próbował mnie jakoś opanować.

-Musisz popełnić samobójstwo. Mal, Evie, Jay i Stary, ja ich spotkałam. Oni są na Wyspie, ale trochę dalszej. - mina chłopaka była bezcenna.

-Co?! Czemu niby miałbym ci zaufać? To wcale nie jesteś ty, wcale nie jesteś moją Harley.

Na dowód, że jednak jestem, pocałowałam chłopaka, tak jak kiedyś. Uświadomiłam sobię, jak bardzo mi tego brakowało.

-Harley!

Krzyknął po czym próbował mnie podnieść, ale no, ducha nie podniesie.

-Teraz mi wierzysz?

-Teraz tak.

-To chodź!

Pociągnęłam chłopaka za rękę.

***

Podbiegliśmy pod te drzewo pod którym sama odebrałam sobie życie.

-Gotowy?

-Chyba tak.

-Dobra ja się odwrócę, a ty masz. Nie chcę na to patrzeć.

Podałam dla chłopaka opakowaniem leków usypiających.

Usłyszałam odkręcanie się małego, szklanego słoiczka, odgłos odbijających się od siebie tabletek.

Nagle wszystko ucichło.

Już.

Mogę do nich wracać. Do naszej pełnej i zwartej paczki.

"We're rotten to the core" • Descendants • Where stories live. Discover now