Rozdział 1.

152 7 7
                                    

Lubił park o tak późnej porze, że tylko latarnie rozświetlały mrok nocy. Tu przynajmniej było widać gwiazdy, nie tak jak w bardziej rozświetlonej części miasta. Teraz nie było tu praktycznie nikogo, może tylko jakieś pary ukryte w krzakach oddające się sobie nawzajem.

Miał dość ludzi, którzy zwracali na niego uwagę. Którzy nie widzieli w jego postawie znaków, żeby zostawić go w spokoju, bo przecież szedł z psem, więc było, o czym porozmawiać. Nie chciał. Pragnął tylko spokoju. Dlatego przychodził tu o tej porze, gdy nie zwracał na siebie uwagi. Był sam, a gdzieś z tyłu głowy jego koszmary, których nie musiał ukrywać pod uprzejmą maską.

Odpiął smycz, żeby Kazeshini mógł biegać swobodnie. Dotąd nie wiedział, czemu dał się przekonać do wzięcia najbardziej ruchliwego psa z całego miotu. Kolejna nietrafiona decyzja, którą podjął, kiedy wrócił. W ogóle nad nim nie panował. Ten pies robił, co chciał, jakby pragnąc uprzykrzać mu życie do samego końca. Może sobie na to zasłużył, bo wątpił, żeby miało to mu jakoś pomóc.

Jak zawsze Kazeshini zniknął w najbliższych krzakach, gdy tylko poczuł wolność. W ogóle nie przejmował się właścicielem i aż dziw brał, że do niego wracał, gdy tylko się wyszalał. Nie przejmował się tym, chyba się już przyzwyczaił.

Usłyszał huk. Na niebie rozbłysły pierwsze fajerwerki, ale zniknęły wraz z otaczającym go parkiem, ciemnością nocy i Kazeshinim. Znów był tam, w tym piekle. Czuł gorąc słońca, słony pot spływający po twarzy, tak paniczny strach, że ledwo mógł się ruszyć, krew i śmierć. Cuchnęła, cuchnął nią, gdy podniósł karabin i celował do kolejnego wroga. Naciskał spust raz po raz.

Uderzenie iglicy o pustkę zadźwięczało mu w głowie. Mógł tylko odskoczyć, uderzyć pięścią w umorusaną twarz, choć było ich zbyt wielu. Słyszał wrzaski, a najgłośniej wrzeszczał sam, bo wiedział, że zginie. Że to ostatni dzień jego życia.

– Proszę! – Przebiło się przez jego krzyk.

Fajerwerki ucichły. Wrócił park tonący w mdłym świetle latarni, noc i szczekający gdzieś obok Kazeshini. Najpierw wyczuł czyjąś obecność, ciepło drugiego człowieka. Dopiero po chwili dostrzegł wpatrzone w siebie przerażone, zielone oczy. I błysk noża tuż przy gardle. Jego noża trzymanego jego ręką przy gardle dziewczyny, na której siedział, uniemożliwiając jej jakikolwiek ruch.

Patrzyli na siebie przerażeni. Nie wiedział, kto jest bardziej przerażony. On, bo właśnie docierało do niego, że niemal ją zabił, czy ona, bo właśnie spojrzała śmierci prosto w twarz? Tak niewiele brakowało, by te zielone oczy zgasły na zawsze, by ostrze znów zatopiło się w ciepłej czerwieni.

Odskoczył od niej jak oparzony, gdy usłyszał czyjś krzyk. Jak przez mgłę widział, że dziewczyna nie podnosi się chyba nadal zbyt przerażona, by się poruszyć. Dwie inne do niej dopadły, jedna z nich coś krzyczała, ale nie rozróżniał słów. Chyba chciała wzywać policję, sądząc, że napadł ich koleżankę.

To instynkt sprawił, że odwrócił się i puścił biegiem przed siebie. Nie słuchał ich, nie przeprosił. Po prostu uciekł w panice i przerażeniu. Z myślą, jak niewiele brakowało, by zakończył czyjeś życie. Nic innego do niego nie docierało. Nie przejmował się tym, że Kazeshini prawdopodobnie został w parku, że nie patrzy, dokąd biegnie. Chciał stamtąd po prostu uciec, od tego strasznego poczucia, że mógł ją zabić, od tego przerażonego, zielonego spojrzenia.

Nie wiedział, jakim cudem dotarł do mieszkania. Był zlany potem, dyszał ciężko, jakby przebiegł o wiele więcej kilometrów. Drżącymi rękami otworzył drzwi dopiero za czwartym razem, gdy udało mu się nie upuścić kluczy i włożył odpowiedni do zamka. Nie zwrócił nawet uwagi, że Kazeshini wślizgnął się do mieszkania pierwszy. Nie obchodziło go to. Zamknął drzwi i osunął się po nich na podłogę.

Jej promienny uśmiech [Bleach]Where stories live. Discover now