12. Nie wszystko jest takim, jakie się wydaje.

2.7K 314 203
                                    


Media: Joachim Witt - Jeanny


     Biegł.

Powietrza powoli brakowało mu w płucach, a mięśnie nóg coraz bardziej protestowały, gdy odziane w sportowe obuwie stopy uderzały w złożony z kostki brukowej chodnik. Słońce świeciło mu prosto w twarz, rodząc drobne kropelki potu na czole i pod koszulką.

Co go podkusiło, żeby dać się wyciągnąć do tego pieprzonego parku? Sam już czasem nie wiedział co robi, rozdarty między oczekiwaniami tych wszystkich osób dookoła. Jednak był pewien, że zdąży. W końcu wycofali im ostatnią lekcję, miał godzinę w zapasie. Nie przewidział jednak cholernego tramwaju, który musiał się wykoleić akurat na jego trasie. Po półgodzinie czekania w największym korku, jaki w życiu widział i najdłuższej wiązance przekleństw, jaką mógł stworzyć jego mózg postanowił pobiec. I nie ważne, że miał do pokonania odległość zbliżoną trzem kilometrom, a jego sportowe umiejętności i kondycja pozostawały wiele do życzenia.

Było po siedemnastej. Ojciec na pewno już wrócił, a jego jeszcze nie było w domu.

Strach chwytał go za gardło, ściskając raz po raz. Teoretycznie nie powinno być w tym nic złego. Ciągle był dzień. Słońce świeciło, dodatkowo to piątek, po szkole. A on miał siedemnaście lat. Cóż dziwnego, że zawieruszył się na dwie godziny po lekcjach?

Tylko, że w przypadku Rudyńskich każda teoria brała w łeb. A Daniel nauczony przykrymi doświadczeniami wiedział, że ojcu trzeba na każdym kroku schodzić z drogi. Nie wychylać się i nie kalać jego idealnego świata swoją nic nie wartą osobą. W przeciwnym razie mogło się to kończyć różnie.

Dlatego właśnie biegł.

I liczył na cud. Bo może tego dnia został dłużej, może jakimś cudem nie zauważył jego nieobecności?

Wiedział, że jest naiwny. Czuł to z brutalną mocą, widział to w tym cholernym rażącym go słońcu, w twarzach przechodniów, którzy patrzyli na niego jak na obłąkanego. Od kiedy do cholery nie można biegać w tym pieprzonym mieście? Nieważne, że z plecakiem na plecach, wywieszonym jęzorem i twarzą, która wyraźnie dawała do zrozumienia, że za moment zejdzie na zawał.

Dopadł do swojej bramy, mając już przed oczami mroczki. Pot sklejał mu włosy na czole, twarz pokrywały szkarłatne rumieńce. Trzęsącą się z wysiłku dłonią wbił kod do furtki. Wszedł do środka. Na krótką chwilę zatrzymał się przed drzwiami. Przełknął głośno ślinę, czując coraz większą panikę spowodowaną niewiadomą tego, co go czeka, gdy otworzy te drzwi. Żołądek sam wiązał się w ciasny supeł, przyprawiając go o mdłości. Miał bardzo złe przeczucia.

W końcu jednak wszedł do środka.

Nim zdążył zsunąć z nóg buty, z gabinetu wychyliła się postać ojca. Miał zmarszczone czoło i jak zwykle raczył go nieprzychylnym, surowym spojrzeniem.

– Można wiedzieć, gdzie się szlajasz? Lekcje z tego, co mi wiadomo, skończyłeś o piętnastej.

Chłopak odruchowo zrobił krok do tyłu.

– Ja... – zająknął się, a przewieszony na jedno ramię plecach z łupnięciem upadł na panele. – Wykoleił się tramwaj i...

– I dwie godziny czekałeś aż go postawią? – warknął mężczyzna, zbliżając się aż za bardzo. – Nie kłam, gówniarzu! – Dłoń uderzyła w ścianę, po ciele chłopaka przeszedł paraliżujący dreszcz.

Artur był na tyle blisko syna, że ten był w stanie wyczuć, że pił. Nie robił tego często. Dbał o swoją nienaganną reputację jak o nic innego. Jednak były te nieliczne sytuacje, gdy coś szło w jego idealnym życiu nie tak, a wtedy w ruch szła butelka whisky.

Ukryte cienieHikayelerin yaşadığı yer. Şimdi keşfedin