Rozdział siedemnasty - Dan

472 65 28
                                    


Wokół mnie roznosił się zapach cynamonu i sosny pokrywający warstwą krawędzie i ukryte fałdy moich ubrań, gdy szedłem w kierunku otwartej bramy. Był silny i tajemniczy, kiedy minąłem żelazne wrota i wkroczyłem do tętniącego życiem miasteczka. Ludzie wewnątrz tłoczyli się, wędrując bezcelowo po stoiskach, próbując znaleźć miejsce dla siebie pośród całego tłumu.

Stałem tam przez chwilę - przyswajając zapachy i obrazy - i obserwowałem czerwono-czarne flagi łopoczące na wietrze. Wyglądały jak motyle tonące w morzu.

Minęły dwa lata od nagłego odejścia Phila i nadal nie przestałem czuć spowodowanych przez niego motylków w brzuchu, trzepoczących gwałtownie.

Przeszedłem przez gąszcz ludzi, jedni rozmawiali z młodszymi, a inni ze starszymi, wszyscy z uśmiechem na ustach. Ja nie miałem ochoty się uśmiechać.

Inni ciągle spacerowali, bez pośpiechu patrząc na wszystkie atrakcje, ze wzrokiem pełnym zachwytu wpatrywali się w otaczającą ich magię, a kilka wyjątkowych osób pluło ogniem lub wsuwało ostrza w dół ich gardeł, jak w typowym cyrku.

Znałem swój cel, miejsce, które od dawna chciałem odwiedzić, a ból w moim sercu może by ustąpił. Przestałby już budzić mnie w środku nocy albo zatrzymałby ostrze lodowatej wody, która spływała mi po plecach. Może skończyłbym z cierpieniem ciągnącym się wzdłuż mojej piersi, umalowanym na kolor ciemnokasztanowy i atłasową purpurę. Te barwy miał raz mój - nie, nie mój - śliczny siniak Phila.

Moje usta skrzywiły się w ponurym kształcie, gdy spojrzałem na ciemne namioty, szukając wzrokiem znaku kierującego mnie do celu. Znalazłem go, znajdował się nad pustymi i nieświadomymi twarzami i wskazywał na wojskowy namiot po lewej.

Nie przyspieszyłem kroku, taki był tego zamiar. Miałem cały czas świata dla siebie. Schowałem dłonie w kieszenie jeansów, szalik na mojej szyi był wełniany i kłujący, gruby niczym oplatająca ją pętla. Wiem, że za bardzo dramatyzowałem, byłem wręcz bachorem - tak nazwałby mnie Phil, gdyby tu był. Kochał mnie, wiedziałem to, wyznałby to każdego dnia, gdyby mógł i nie winiłem go za swoją odległość. Ale wszyscy mówili źle - rozłąka nie sprawia, że kochamy mocniej, tylko słabiej, a nasze serce staje się kruche w dotyku. To tak boli i tęsknię za nim jak nikt inny. Czuję to każdego dnia w tyle gardła jak nóż, z którym bawiłby się jeden z cyrkowców. Nie było między nami różnicy; oboje mieliśmy doświadczenie w sztuce niezadławienia się czymś delikatnym, ostrym i martwym. Tylko jedną rzeczą był nóż, a drugą cisza, której ciężar dźwigałem wraz z sobą.

Prawie dotarłem do wejścia namiotu, klapy trzepotały równo z flagami na wietrze. Przyglądałem się martwym wzrokiem na ich ruchy, zanim wszedłem do środka.
Panował tam mrok, do czego nie byłem przyzwyczajony przez siedzenie w chłodnej porcelanowej wannie i snucie marzeń o niebieskim i ciepłych ramionach. Wnętrze było oświetlone tylko kilkoma świeczkami ustawionymi na brzegu stolika przykrytego czarnym obrusem, na jego środku leżała talia kart. Za stołem siedziała wielka czarnowłosa kobieta z zamkniętymi oczami, a reszta namiotu była jakoś rozproszona. Czekałem na jakieś zaproszenie albo rozpoznanie mnie, lecz nie było niczego.

W końcu zająłem miejsce naprzeciwko niej, a płomienie świeczek zamigotały przy moim ruchu. Gdy usadowiłem się, jej oczy otworzyły się, przyćmione i zacienione, i wszechwiedzące, kiedy spojrzała na moją zdziwioną twarz.

-Czy mogę coś dla cjebie zrobić? - zapytała głosem chrapliwym jak u mężczyzny, przeciągając "i" tak, że brzmiało jak "j".

Złapałem kciukiem i palcem wskazującym, a następnie wyjąłem z kieszeni kartę, którą dał mi Phil. Odchrząknąłem.

arms // phan [tłumaczenie pl]Onde histórias criam vida. Descubra agora