Rozdział 1.2

11.1K 1K 97
                                    

Siedział od dwudziestu minut w tym irytującym, hałaśliwym barze i jego zwykle posępny humor, wydawał się jeszcze bardziej ponury niż na co dzień. Nie przebywał w Cassidy's Fort Worth, bo tak chciał, ale dlatego, że obiecał — co było powodem, dlaczego z taką niecierpliwością oczekiwał, aż dostanie sygnał do odwrotu.

Szczerze nienawidził wszelkiego rodzaju zgiełku w czasie, kiedy zdarzało mu się mieć urlop. A właśnie dziś po powrocie do kraju go otrzymał i chciał to wykorzystać, odgradzając się od świata na swoim odludziu, by przeżyć kilka miesięcy w ciszy i spokoju, którego absolutnie nie mógł odnaleźć w tym zatłoczonym miejscu.

Niemniej jednak nie miał wyboru, ponieważ zdeklarował się, a Riley zawsze dotrzymywał obietnic. Chociaż w tym przypadku, nie to go powstrzymywało przed wyjściem. I bardziej niż obietnica, stosowniejsze było użycie słowa pułapka, bowiem dał się wciągnąć, w ten cały szantaż, przez który znalazł się tam, gdzie się znalazł, zmuszony do obserwowanie dwóch kobiet przy ladzie, z których pewna brązowowłosa postać o delikatnej urodzie, przykuła jego szczególną uwagę.

Miał okazję już się jej dobrze przyjrzeć i w końcu zrozumiał, co go w niej pociągało. Mianowicie bijąca od niej przyjazna energia, niespotykana żywotność w kruchej postawie i coś niezmiernie bezbronnego. Czyli zupełnie nie to z czym miał do czynienia. I nie rozumiał, dlaczego to go fascynowało. Była przecież małą kruszynką, którą łatwo można było złamać i nie musiałby się przy tym specjalnie wysilać.

Chociaż tak właśnie to odbierał, coś w niej — coś, czego nie potrafił ocenić — spodobało mu się nieoczekiwanie. Starał się nawet nadać nazwę tego fenomenu w swoich myślach, ale nic nie pasowało.

Wydawała się taka... społeczna, pomyślał, w odróżnieniu od niego. Taka promienista, ciepła i niezwykle słodka, chociaż to nie było podobne do niego, by ten rodzaj kobiet wpadał mu w oko.

Potrząsnął niezadowolony głową i prześlizgnął się spojrzeniem po jej towarzyszce — Sarze, której podniesiony głos odrobinę go drażnił.

Bez namysłu znów zawiesił wzrok na jej łagodnej, szczupłej koleżance, dopóki nie zauważył jej wynikającego z zaniepokojenia kręcenia się na stołku. Wówczas postanowił stłumić swoje niegasnące zainteresowanie, starając się nie gapić na nią jak pies z wywieszonym jęzorem.

Zamiast tego skupił uwagę na towarzyszącym mu czarnowłosym mężczyźnie, który przylepił się do niego jak cholerna pijawka. Sean Hastings, jego podwładny i wrzód na tyłku, jak zwykle bez powodu szczerzył przed nim kły i opowiadał mu o swoim obiekcie seksualnym. Ostatnie pół roku nie byli w domu, spędzając czas na misji, dlatego obydwaj nie mieli czasu na randkowanie. Dla Rileya to nie był problem, bo on nie robił tego typu rzeczy. Nie był żadnym donżuanem ani dupkiem, który traktował kobiety przedmiotowo, ale nie był też jakimś świętym, żyjącym w celibacie. Po prostu, kiedy miał okazję, korzystał z niej, nikogo przy tym nie krzywdząc, w przeciwieństwie do Seana, który latał z kwiatka na kwiatek, dając tym wszystkim kobietom złudną nadzieję na coś trwalszego.

Mężczyzna nagle puścił oko do kogoś za nim i wówczas poczuł przemożne pragnienie opuszczenia budynku. Szczerze pragnął zakopać się we własnym domu, w którym i tak już rzadko bywał, żeby móc poddać się swojemu ulubionemu zajęciu, czyli składaniu modelu samolotu, który ostatnio nabył.

Wypuścił powoli powietrze niezadowolony i z jego ust wydobyło się gburowate powarkiwanie, kiedy ktoś zaczął uderzać w jego ławkę, odchylając się do tyłu, skrzecząc głośno przy tym nieznośnie. To czyniło go coraz bardziej sfrustrowanym, tym samym zwiększając w nim ochotę pryśnięcia. To była jego zwykła reakcja na brak ładu, co nierozerwalnie w jego opinii, łączyło się z cywilami. Zwyczajnie nie czuł się swobodnie wśród ludzi. Tak było od niepamiętnych czasów i nawet nie analizował, dlaczego tak się działo. Chociaż, gdyby musiał zgadywać, pewnie zaryzykowałby stwierdzenie, że wynikało to z jego pozbawionej miłego wyglądu twarzy i jakiejkolwiek umiejętności prowadzenia rozmów, gdzie nie wkradałoby się co rusz jakieś przekleństwo. Zawsze wprawiał ich wówczas w zakłopotanie, niepokój lub strach. Jedno z trzech, a Teksańczycy byli znani przecież z grzeczności...

Wilczy Azyl (DO KOREKTY...)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz