Króliczek (Victuuri)

477 43 122
                                    

13.05.2017r. System mojej komórki umarł. Jutro idę z tym do salonu, a dziś mam do dyspozycji komputer. Zapraszam na Omegaversum numer 2, z dedykacją dla mojej senpai, BlackieRoses, która na pewno wytknie mi wszystkie nieścisłości.

Niniejszym ogłaszam, że napisałam już wszystko, co dotychczas zostało zamówione i mam nadzieję w następnej części "moich planów" dodać kolejną listę paringów z dedykacjami. 

Ave Satan! (to na pewno on rozwalił mi komórkę, bo psułam mu wykresy nadmierną ilością dziwnych paringów).

***

Urodził się w rodzinie Alf.

Urodził się w rodzinie Alf, ale sam był Omegą. Dla krewnych była to oczywiście swego rodzaju porażka, zniewaga - bo jak tak, żeby w znamienitej, wspaniałej rodzinie na świat mogło przyjść byle popychadło, działające jak wabik na osobniki wyższej klasy. Wabik do pieprzenia.

Oczywiście, zatajono jego istnienie co do najcieńszej ploteczki, skutecznie usuwając wszystkich, którzy mogliby chociażby szepnąć poza murami wielkiego domostwa, o jego istnieniu i tym, jak wielkim jest upokorzeniem doskonałej rodziny. Całe jego życie zawsze ograniczało się do małego apartamentu w najbardziej oddalonej od pozostałych kwater części domu. Przerżnąć mieli go ochotę nawet jego właśni krewni, rodzice! Hamowała ich prawdopodobnie tylko nadzieja, że można go naprawić.

Jak niby można naprawić Omegę?

Od kiedy ukończył trzy lata i zaczął jako tako rozumieć swoje otoczenie, podawano mu setki, jeśli nie tysiące różnych specyfików, leków, substancji... Miały wypalić jego feromony oraz wszystko, co tylko mogłoby w jakikolwiek sposób świadczyć o jego żałosności.  Natura to nie jest coś, co można zmieniać według własnej woli - jak można się domyślić... to wszystko, do czego przyjmowania był zmuszany, wcale mu nie pomagało, wręcz przeciwnie.

W wieku piętnastu lat był wrakiem osoby żywej. 

Naprawianie Omegi się nie powiodło. Krewni  byli z tego powodu bardziej niż wściekli. Nie wiedział dlaczego, ale został oskarżony o to, że specjalnie robił coś, żeby leki nie podziałały. Te wszystkie wymówki i oskarżenia były wyssane z palca, nie prawdziwe, ale bolały. Psychicznie bolały go tak bardzo, że kiedy wyrzucono go jak śmiecia na ulicę... poczuł coś na kształt ulgi. 

W każdej chwili mógł zostać schwytany i zamknięty w burdelu, zgwałcony, zamordowany... mógł po prostu zamarznąć z zimna, skulony w ciemnym, zapomnianym przez świat (i Boga pewnie też) zaułku, ubrany jedynie w koszulę, przypominającą szpitalny fartuch pacjenta, sięgającą do kostek. Te wszystkie lata odcisnęły się na nim... więc tak naprawdę niemal nie czuł zimna ani bólu, o głodzie nie wspominając nawet pół słówkiem.

Śmierć, na którą czekał, wydawała się być dobra.

Wierzył, że ona zaakceptuje go takiego, jakim był. Nawet jeśli jego ciało było słabe i zmęczone, skóra tak cienka, że w niektórych miejscach wyraźnie było widać jasnoniebieskie żyły tuż pod nią, a cała tożsamość, roztrzaskana w drobny mak już tysiące razy, marzyła tylko skrycie o tym, że ktoś w końcu ją zgarnie na jedną szufelkę i chociaż spróbuje złożyć... niczym rozbity wazon.

Dokładnie wtedy, gdy miał piętnaście lat i pragnął własnego końca, skrajnie wycieńczony na wszelkie sposoby... mężczyzna w ciemnym płaszczu przyszedł. Przyszedł, wziął go na ręce... i tyle. Sen, który nadszedł go wtedy, w silnych, choć obcych ramionach, był tak piękny i kojący. Absolutnie obcy.

Łyżwiarski światekWhere stories live. Discover now