Był sobie pies

29 2 0
                                    

To będzie nieprofesjonalna, kilku zdaniowa recenzja, więc nie burzyć się i nie zdawać wyłącznie na moją opinię.

Chyba nie muszę mówić o spojlerach.

Zaczęło się podobnie jak na zwiastunie. Poznajemy szczeniaczka, widzimy jego życie przed trafieniem do właściciela i po. Pierwsze życie jest dłuższe i poświęcono mu najwięcej uwagi.

Oczywiście w momencie śmierci popłakałam się, a że na sali początkowo było pełno hałaśliwych dzieci, to od tamtej sceny już żadne nie hałasowało.

Czas między pierwszą a kolejnymi śmierciami był jednak na tyle krótki, że nie zdołałam się otrząsnąć po jednym umarciu, a już serwowali następne.

Praktycznie przez pół filmu płakałam. I choć smutna scena śmierci jest natychmiast tuszowana obrazkiem milusich szczeniaczków pełzających u boku mamy, to pozostaje zawód. Widz jest uświadamiany, że każdy właściciel związał się ze swoim pupilem, że przeżyli razem całe psie życie. Rozstanie po prostu boli.

Koniec oczywiście jest szczęśliwy, a jednak taki trochę z dupy. Właściwie trudno mi powiedzieć. Czułam się, jakby mi przerwali w połowie oglądania.

Zakończenie jest takie, że główny bohater odpowiada, co jest sensem życia dla psa. Być tu i teraz.

Mogę powiedzieć, że w pewnym sensie każde życie ma swój kolor. Polecam zapoznać się z motywami kolorystycznymi w Incepcji. Tu działa to podobnie. Pierwsze życie jest bardzo świetliste, zielone. Drugie szare, trzecie żółte, ostatnie...no jest jakby powrotem do pierwszego, choć początkowo bardzo ciemne.

Chciałam też zauważyć, że zawsze, kiedy umiera jakieś zwierzę na filmie, to się płacze. Nie wszyscy (niektórzy nie płakali na śmierci Mufasy :/) ale sporo osób przy śmierci psa roni łzy, a jeśli umrze człowiek, to jakoś tak się nie przejmujemy. Zastanawiam się, dlaczego tak jest...

Okey, jak się przywiążemy do jakiegoś bohatera, a on zostanie zabity, to faktycznie płaczemy, ale jakoś reszta nie jest dla nas ważna i wzruszamy tylko ramionami. Tymczasem śmierć psa/konia/kota/papugi/chomika, choć tylko na ekranie, wyciska z nas łzy.

Dobra, a teraz trochę o czym innym.

Życie w dużym mieście i poruszanie się komunikacją miejską wpędza nas w takie wygodnictwo. Po co się przejść, skoro jest tramwaj/autobus? Okey, niektórzy wybiorą spacer, mimo to większość wrocławian podróżuje nie na piechotę. 

Ja też trochę się uzależniłam, ale odkryłam ostatnio, że spacer dobroczynnie wpływa na choćby relacje międzyludzkie. W komunikacji nikt się nie odzywa, rozmowy są prowadzone szeptem (chyba że się jest niewychowanym debilem lub żulem) natomiast spacer to całkiem inny wymiar.

Na spacerze, nawet przy chujowej pogodzie(taka najlepsza) ludzie mogą swobodnie porozmawiać, pośmiać się, mają więcej czasu na prowadzenie konwersacji.

Droga przyczynia się do rozwoju rozmowy.

Ale to nie jest głupie, znikąd się nie wzięło. Kiedyś ludzie nie mając samochodów, tramwajów, czy powozów konnych musieli przemierzać drogi pieszo. Jeśli nie byli sami - rozmawiali. I tak nam chyba zostało, chociaż to tylko domysły. 

Może są tacy, którzy boją się niezręcznej ciszy, która zmusza nas, a pewnie zmuszała też naszych przodków, do rozpoczęcia rozmowy. Sama nie mam raczej takiego problemu (jeśli różnica wieku nie jest wielka) ale w takich momentach ciszy rozmowa o pogodzie nie jest głupia. Można wstawić coś w stylu "a mnie kiedyś dopadła taka burza/susza..." i od jednej historii do drugiej, zawsze jakoś się to pociągnie.

Na koniec chciałam przeprosić(?) że nie wstawiłam wpisu przed jedenastą, ale nie miałam za bardzo czasu. Są rzeczy ważne i ważniejsze xD Ale napisałam!

Pozdrawiam.

||24 luty 2017|| niedługo koniec ferii ._.

Pechowe 13 Dni || ZAKOŃCZONEDonde viven las historias. Descúbrelo ahora