1.1

29 3 0
                                    

          Drugiego dnia pobytu postanowiła udać się na spacer po okolicy, gdyż nie miała co robić. Dziadek udał się gdzieś z panią Daisy, brat pojechał do pracy tak samo jak matka, a Sasha była po nocnej zmianie w klubie. Została pozostawiona sama sobie, ale ją to cieszyło. W końcu mogła odetchnąć spokojnie, nie spoglądać na zegarek i iść, rozglądając się dookoła.

          Przechodziła obok kawiarni pani Rosmery, która serwowała najlepsze gorące napoje w mieście. Gdy przeszła próg kawiarni, podeszła do lasy, gdzie zamówiła, o dziwo, nie kawę, a gorącą czekoladę. Miła pani w czerwonym fartuszku podała jej kubek. Kobieta podziękowała za niego i usiadła przy stoliku, który był oddalony najdalej od reszty. Upiła łyk, wpatrując się w krajobraz za szybą. Chłopcy grali w piłkę nożną, część dziewczynek skakała na skakankach albo grała w klasy. Kobieta uśmiechnęła się na ten widok. Od razu do jej głowy napłynęła masa wspomnień związana z dzieciństwem, które wspominała bardzo dobrze.

          Liście spadały z drzew, tworząc spaniały dywan dla przechodniów. Ptaki ćwierkały, a dzieci bawiły się. Dorośli rozmawiali lub wpatrywali się w swoje pociechy. To miasto nie zmieniło się w ogóle. Kobieta usiadła na ławce i odetchnęła świeżym powietrzem. Rzuciła wzrokiem na plac zabaw, który znajdował się w pobliżu. Pamiętała dokładnie jak któregoś czerwcowego dnia, poszła tam wraz z mamą i bratem, który bardzo chciał się pochwalić kolegom swoją nową piłką do nogi. Wspięła się na czerwoną, lekko odrapaną zjeżdżalnie i zaczęła z niej zjeżdżać, śmiejąc się przy tym wniebogłosy. Podszedł do niej wtedy pewien mały chłopczyk, który zapytał się czy chciałaby się z nim bawić. Zrobili razem babkę z piasku, którą potem burzyli, skacząc na nią. Jej brat chciał również bawić się z nowo poznanym chłopcem, ale on wolał ją. Uśmiech wpełzł na jej twarz, gdy przypominała sobie te wszystkie dziecinne chwile. Była wtedy beztroskim dzieckiem, które było zależne od rodzica i cieszyło się każdą chwilą, którą mogło spędzić właśnie na placu zabaw. Działy się tam wtedy magiczne historie, które rozumieli tylko oni. Dzieci.

          Wpatrywała się z lekkim uśmiechem w rozpościerający się przed nią widok. Cieszyła się, że mogła przyjechać na te parę dni właśnie tu. Do swojego rodzinnego miasteczka, które było dla niej jej własną Nibylandią. Na swój dziwny sposób kochała to miejsce do którego nie lubiła wracać. Lubiła miasta, które tętniły życiem i były dopracowane, a każda chwila nie przemijała niezaplanowana. Tutaj natomiast, świat żył swoim rytmem. Albo po prostu jej się tak wydawało.

          Chodząc, mijała uliczki po których biegała z bratem i znajomymi będąc małym i średnim dzieckiem. Przechodziła obok miejsca, gdzie po raz pierwszy zapaliła papierosa. Miała wtedy może piętnaście lat. Doskonale pamięta to jak zakręciło jej się w głowie i to jaka blada była, że jej znajomi myśleli tylko o tym czy przypadkiem zaraz nie zasłabnie. Jej mama była na nią cholernie zła. Pokręciła głową i ruszyła dalej. Wsadziła swoje przemarznięte dłonie do kieszeni płaszcza i przeklęła w myślach brak szalika. Ale ona go wręcz nienawidziła. Tak samo było z czapką, która elektryzowała jej brązowe włosy. Na samą myśl o nakryciu głowy, nasunęły się jej wspomnienia, gdy jej czerwona czapka z pomponem, zleciała z jej głowy i poleciała hen daleko. Na nic były jej słowa ani Sashy. Dopiero, gdy jej dziesięcioletni przyjaciel potwierdził jej słowa, matka uwierzyła.

          Może i rzadko tu przyjeżdżała, ale dokładnie pamiętała to miasteczko, które nazywała Nibylandią, bo to było jej miejsce. To tu stawiała swoje pierwsze kroki, wypowiedziała pierwsze „mamo" i to właśnie tu poznała najwspanialszych ludzi oraz poszła do szkoły. Ona wychowywała się właśnie w tym miejscu i nigdy nie mogłaby o nim zapomnieć. O tych pięknych drzewach w parku, które jakby chyliły się przed przechodniem, który szedł alejami. O kwiatach, które wypielęgnowane rosły przy domach i w parku.

          W jej dopracowanym do każdej minuty życiu w mieście wysokich wieżowców nie było miejsca na chwilę wytchnienia ani przerwy. Tam istniał wyścig szczurów, które nie miały zamiaru przystanąć, a gdy już to zrobiły, z automatu wypadały z gry. W jej miasteczku nie było czegoś takiego. Każdy witał każdego z uśmiechem. To zatrzymali się w parku, aby popatrzeć na rudą wiewiórkę, która trzymała w łapkach orzeszek, który dostała od starszej pani, która zawsze w południe przychodzi je dokarmiać. Tu wszystko miało swój bieg, ale nie wyglądał on na sztuczny. Wszystko płynęło z serca.

          Będąc już w domu i ogrzewając się kubkiem kawy oraz czekając na obiad, analizowała wszystko w swojej głowie. Zastanawiała się jak można żyć życiem, które nie jest dopracowane w żadnym szczególe. W końcu musimy wykorzystać każdy dzień do maksimum i czerpać z niego wszystko co się da. Wyrobić normę w pracy, aby szef dojrzał twoje starania, być wyprostowanym, aby pokazać, że się nie boisz i iść z wysoko uniesioną głową. Należy mieć idealnie dobrane ubrania żeby ludzie widzieli, że jesteś taki jak oni. Ona w głębi duszy cholernie kochała to miasteczko, ale nie potrafiła pojąć tego jak żyją tu ludzie.

          Zasiadła wraz z rodziną do stołu o godzinie siódmej. Zawsze robiła to pół godziny wcześniej, dlatego jej brzuch wydawał z siebie dźwięki. Mama podała kurczaka z sałatką, a do tego pure z ziemniaków. Kalorie, kalorie, kalorie. Dodatkowo na stole pojawiło się ciasto z galaretką. Kobieta przeklęła w myślach i nałożyła sobie małą porcję kurczaka i ziemniaków, a troszkę więcej sałatki.

- Zrobiłam kurczaka tak jak lubisz. Weź go jeszcze więcej, kochanie – kobieta spojrzała na córkę, która według niej spadła z wagi. Jej policzki niegdyś pulchne teraz były zapadnięte, a pod oczami majaczyły się fioletowe wory pod oczami. Już na pierwszy rzut oka było widać, że schudła. – Jedz – kobieta wzięła sztućce i dołożyła córce kurczaka oraz ziemniaków.

- Mamo...

- Jedz – rodzicielka spojrzała ukradkiem na córkę, która zaczęła brać się do jedzenia. Uśmiechnęła się, gdy zobaczyła, że na jej ustach również majaczy się delikatny uśmiech. – Smakuje?

- Idealny jak zawsze, mamo. Smacznego.

          Po obiedzie wszyscy usiedli w salonie. Dziadek podczas obiadu wymyślił sobie, że będą grać w kalambury i nie przyjmuje żadnej odmowy ze strony wnuków. Kobieta nie była zadowolona, gdyż chciała odpisać na wiadomości, które znajdowały się w jej wirtualnej skrzynce pocztowej. David przyniósł popcorn, a kobieta wsypała do misek chipsy i trochę cukierków, które znajdowały się w szafkach. Ich matka natomiast zajęła się przygotowaniem gorącej czekolady z bitą śmietaną. Dziadek szukał w szafce karteczek do kalamburów. Jako najstarszy z rodu, dziadek postanowił, że zacznie jako pierwszy. Wymachiwał rękoma na prawo i lewo przez co wnuki śmiali się z niego wniebogłosy. W końcu David odgadł hasło dziadka i nadeszła jego kolej. Przyszło mu pokazać kaczkę. Kucnął więc i złożył dziwnie ręce. Zaczął wydawać z siebie dźwięki, które w ogóle nie przypominały kaczkowatego głosu, ale rodzina i tak świetnie się bawiła.

- Ciszę się, że przyjechałaś – szepnęła matka do ucha kobiety.

- Ja również.

-------------------------------------------------------

Dzisiaj tak bardziej rodzinnie i mam nadzieję, że podoba wam się bardziej od poprzedniego. W sumie jestem z niego w miarę zadowolona.

Imię, imię, imię.

Będziecie żyć w niewiedzy przez ile rozdziałów będę nazywać ją „kobietą", ale chcę żebyście to imię usłyszeli z pięknych ust, heh.

Mogę wam zdradzić, że w przyszłym rozdziale zdradzę wam, w którym możecie się spodziewać imienia.

Czekam na wasze opinie w komentarzach.

Do następnego!

Jej życieUnde poveștirile trăiesc. Descoperă acum