23 ⚡ gorzej być nie mogło

2.7K 173 49
                                    

Zamek wyglądał jak kompletna ruina. Dopiero, gdy dotarłam na trzecie piętro ponownie musiałam zacząć się bronić. Nie wiedziałam, dlaczego wcześniej było to niepotrzebne. Może śmieciożercy uznali, że na wyższych piętrach nie ma już żadnych zagrożeń. Nie mając różdżki musiałam posługiwać się swoimi ognistymi zdolnościami, które wielu wprawiały w osłupienie i wiedziałam, że Czarny Pan na pewno się o nich dowie, ale wtedy to nie było dla mnie istotne.

Wybiegłam na dziedziniec. Tam zniszczenia były jeszcze bardziej widoczne, co przyprawiało mnie o gęsią skórkę. Widząc, że kilkoro młodszych uczniów uporczywie stara się walczyć z ogromnymi pająkami postanowiłam ruszyć im z pomocą, która z resztą pozytywnie wpłynęła na wszystkich walczących na dziedzińcu. Postanowiłam zrobić coś, co wypaliło u Malfoyów. Koncentrując całą swoją uwagę na drzemiącej we mnie sile w kilka sekund powołałam do życia kilkanaście ogromnych, ognistych lwów, które odstraszyły część pająków jak i śmierciożerów samym swoim wyglądem, nie mówiąc już nawet o tym, co się działo gdy z rykiem ruszyły w ich kierunku. Głównym plusem tych zwierzaków była ich niezniszczalność, ponieważ jedynie mag mógł je okiełznać, odczarować.

Po chwili jednak poczułam jak coś prześlizguje się między moimi nogami. Spuściłam wzrok i to co zobaczyłam niemalże nie wywołało u mnie zawału. Był to bowiem jeden, z kilku, ogromnych, wodnistych węży, które ruszyły na pomoc czarodziejom walczącym o Hogwart, co wywołało jeszcze większy popłoch. Czy to działo się naprawdę?

Niepewnie obróciłam się do tyłu, a mój wzrok od razu napotkał twarz Dracona. Jego wzrok skupiony był na mnie, a twarz... Twarz wydawała się nie wyrażać żadnych emocji, jednak doskonale wiedziałam, że gdyby to robiła, to ujrzałabym ten klasyczny zadziorny uśmiech.

„Dziękuję" wysłałam mu wiadomość, używając naszej magicznej więzi.

Wolnym krokiem ruszyłam w jego kierunku nie musząc już martwić się o przeciwników, ponieważ nasze magicznej stwory doskonale sobie z nimi radziły. Stanąwszy przed blondynem podniosłam otwartą dłoń, aby przybić sobie z nim piątkę jednak chłopak zupełnie to zignorował posyłając mi pstryczka w nos. Pokręciłam tylko z rozbawieniem głową uzmysławiając sobie, że przecież jeszcze kilkanaście minut wcześniej miałam ochotę wydrapać mu oczy. Może ja cierpiałam na jakąś chorobę dwubiegunową? Przecież to nie było normalne zachowanie!

Wokół nas zebrała się spora grupa ludzi, którzy wraz z nami obserwowali zaciętą walkę żywiołów ze zwolennikami Voldemort'a, co wywołało u mnie uczucie ogromnej dumy. Byłam niezwykle szczęśliwa z faktu, że udało mi się w ten mój wyjątkowy sposób pomóc szkole oraz jej uczniom. A co ważniejsze, że zrobiłam to razem z Draconem. Musiałam przyznać, że naprawdę mnie to cieszyło, że on jakby określił się po której stronie chce stanąć, sam z siebie, a nie pod wpływem rodziców czy Czarnego Pana. Może wierzył w nasze zwycięstwo.

Hogwart nagle spowiła ciężka mgła, zerwał się zimny wiatr, a wszelkie odgłosy walk ucichły. Znów rozległ się ten przerażający, mrożący krew w żyłach głos Voldemorta.

„Walczyliście dzielnie, lecz na próżno. Nie pragnę waszej śmieci. Każda kropla krwi czarodziejów, to olbrzymia strata. Rozkażę moim oddziałom, aby się wycofały. Pod ich nieobecność zbierzcie i pochowajcie swoich zmarłych. Harry Potterze, zwracam się bezpośrednio do ciebie, dzisiaj w nocy pozwoliłeś, aby twoi przyjaciele ginęli za ciebie. Nie ma większej hańby. Czekam na ciebie, w zakazanym lesie. Niech dopełni się twoje przeznaczenie. Jeśli się nie stawisz, wtedy zabiję wszystkie dzieci, kobiety i mężczyzn, którzy cię ukryją przede mną."

Kiedy Czarny Pan zakończył swoją przemowę, wszystkie oddziały jego wojsk opuściły terytorium szkoły. Wtedy też skinięciem głowy odwołałam lwy, a Dracon poszedł w moje ślady. Wymieniliśmy ze sobą porozumiewawcze spojrzenia i razem weszliśmy do szkoły.

Uczniowie jak i nauczyciele powoli zaczynali zbierać się w Wielkiej Sali. Część pierwszych zgromadzonych tam czarodziejów uporządkowało wielką stertę gruzu, aby zrobić miejsce dla osób rannych, bądź martwych. Na całe szczęście pani Pomfrey dotarła do nas bardzo szybko i od razu zaczęła zajmować się poszkodowanymi wraz z uczniami, którym wydawała bardzo proste polecenia. Kiedy dołączyli do nas pozostali nauczyciele, oni również zajęli się pomocą rannym.

Zmarłych zaczęto znosić stosunkowo późno, gdyż nie było ich zbyt wielu. Pierwszą przyniesiono Lavender Brown. Początkowo myśleliśmy, że uda nam się jeszcze ją uratować, jednak obrażenia były zbyt poważne i nie mięliśmy już szans. Nie czułam się z tym dobrze, że jednak musiał ktoś zginąć. Cały czas w końcu miałam nadzieję, że wszystkim się uda.

Jako drugi został przyniesiony, przez Neville'a oraz Oliver' Wooda, młodziutki gryfon – Collin Creevey. Czułam jak moje serce ściska się z żalu.

- Wiadomo kto go zabił? – odezwałam się niepewnie spoglądając na dwójkę chłopaków, którzy go przynieśli.

- Nie mam pojęcia – rzucił Wood. – Mimo tych niekorzystnych okoliczności, dobrze cię widzieć Diggory.

Mimowolnie na mojej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Oliver był przez pierwsze cztery lata mojej nauki moją cichą sympatią. Nie powinno to jednak nikogo dziwić, ponieważ był przystojnym, pogodnym chłopakiem, a ponad to był kapitanem drużyny Gryfindoru, w quidditchu.

- Ciebie też – odpowiedziałam ciepło. – Cieszę się, że nic wam nie jest. Jeśli chcecie to odpocznijcie, albo pomóżcie w opatrywaniu rannych.

Obaj skinęli głowami i odeszli w kierunku pani Pomfrey, aby dowiedzieć się co dokładnie mieliby robić, aby w jakikolwiek sposób im pomóc. Sama już chciałam odejść, gdy obaczyłam ogromny kondukt idący za parą noszy. Zaintrygowana tym zbiorowiskiem ruszyłam w tamtym kierunku i od razu tego pożałowałam. Przede mną leżały ciała Lupina i Tonks. W moich oczach pojawiły się łzy. Pociągnęłam nosem, aby przypadkiem nie wybuchnąć głośnym płaczem. Co piękniejsze ich ręce były prawie ze sobą splecione. Razem za życia i po śmierci. Ich miłość była taka piękna...

Wpatrywałam się jeszcze przez chwilę w tych dwoje modląc się w ciszy o pokój dla ich dusz. Może nie byłam religijną osobą, jednak w takich momentach była dla mnie pewnego rodzaju deską ratunku, dawała mi nadzieję na lepsze życie dla tych, którzy odeszli.

Kiedy obróciłam się, aby pomóc pozostałych przy ciężko rannych zorientowałam się jak wiele osób nagromadziło się w pomieszczeniu przez tę krótką chwilę. Wśród zebranych starałam się odnaleźć wzrokiem kogoś z przyjaciół, chcąc się upewnić, że wszystko z nimi w porządku.

Nagle jednak usłyszałam znajomy głos, a dokładnie krzyk – krzyk rozpaczy. Mój wzrok momentalnie powędrował w kierunku skąd dochodził. Była to Molly Weasley. Kobieta klęczała nad jakimś ciałem zalewając się łzami, dusząc się niemalże nimi. Niepewnie ruszyłam w tamtym kierunku dostrzegając postać tylko jednego z bliźniaków.

Kiedy znalazłam się już obok wszystko było jasne. George spojrzał na mnie swoimi załzawionymi oczami, jakby chciał tym samym przeprosić mnie, że nie udało mu się dopilnować brata. Moje serce rozpadło się na drobne kawałeczki. Czułam, że zaczyna brakować mi powietrza. Z hukiem upadłam na kamienną posadzkę wydając z siebie przerażający krzyk bólu.

- To nie może być prawa. Nie może. Powiedzcie, że to jego słaby żart – wybełkotałam przyglądając się zebranym wokół ciała Weasley'om.

Niepewnie podniosłam się z ziemi, jednak miałam kłopoty z ustaniem w miejscu. Moje nogi trzęsły się, jakby nie było w nich żadnych mięśni. Z pomocą od razu rzucił mi się George. Chłopak objął mnie swoimi silnymi ramionami pozwalając mi się w nie wtulić. Nie potrafiłam dopuścić do siebie myśli, że ta cała sytuacja jest realna. Starałam się sobie wmówić, że tak naprawdę to wszystko jest jedynie złym snem, z którego się obudzę. Przecież Fred nie mógł mnie tak po prostu zostawić. Nie mógł!

potomkowie ⚡ hpOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz