.18. (I Just) Died In Your Arms

1K 69 3
                                    

   W Meksyku przywitało nas słońce i suche, gorące powietrze. Byłam zmęczona i kręciło mi się w głowie. Po toaletowych przygodach z Jungkookiem nie mogłam spać, ponieważ jakieś wredne dziecko siedzące za mną, ciągle kopało moje siedzenie. Na nic zdały się liczne prośby i upomnienia. Szłam wolno za całą grupą, modląc się o jak najszybsze dotarcie do hotelu, by w końcu oddać się w upragnione objęcia Morfeusza. Praktycznie zasypiałam na stojąco. Ledwo doczołgałam się do busu, który miał nas odwieźć do miejsca naszego noclegu.
   Całą drogę do hotelu przespałam z głową opartą o okno, a gdy Gayong zaczęła mną potrząsać, by mnie obudzić, jęknęłam z niezadowolenia.
   - Chodź, Hai. Zaraz położysz się w pokoju na miękkim łóżku - zachęcała mnie do wstania młodsza koleżanka. - Obie wiemy, że będzie ci tam o wiele wygodniej niż tutaj.
   - Ale nie dam rady tam dojść - wybełkotałam.
   - No chodź, pomogę ci. Mogę nawet wziąć za ciebie torby.
   - Ugh, no dobra - odparłam niechętnie podnosząc się z siedzenia.
   Gdy wyszłyśmy z busa, uderzyło mnie duszne powietrze. Nigdy wcześniej nie byłam w Meksyku, ale już nie podobał mi się tamtejszy klimat. Było zdecydowanie zbyt parno jak na moje przyzwyczajenia.

   Wpadłam pierwsza do pokoju hotelowego, wpychając się przed Serę, która nadal była podejrzanie miła i udawała, że nic się nie stało. Zdjęłam z nóg trampki, i rzucając torbę z rzeczami gdzieś w kąt, padłam na łóżko. Nawet nie wiedziałam kiedy zasnęłam. Śniły mi się wydarzenia z zeszłego dnia i urywki miłych wspomnień z dzieciństwa. Kiedy się obudziłam, byłam przez chwilę nostalgiczna. Poczułam nawet swego rodzaju tęsknotę za domem rodzinnym, w którym mottem przewodnim mógł być, a nawet powinien być cytat z książki Kinga 'NDSS'. Nowy dzień, stary szajs; inaczej nie dało się opisać życia w tym małym miasteczku, w którym się urodziłam. Przez chwilę czułam nieodpartą chęć powrotu do domu, przeżycia w nim chociażby jeszcze jednego dnia. I wtedy, jakby na odlew, uderzyło mnie jedno zasadnicze pytanie: czy rodzice w ogóle mnie szukają? Czy zastanawiają się, co się ze mną stało? Czy za mną tęsknią?
Przekręciłam się na bok. Byłam sama w pokoju, który wbrew pozorom był dość skromny. Cztery jednoosobowe łóżka ustawione w równych od siebie odległościach, szafa stojąca w przedpokoju i trzydziesto-calowy telewizor plazmowy przywieszony na ścianie, która była pomalowana na bladożółty kolor. Podłoga pokryta była białymi, już trochę startymi, kafelkami, a na końcu pokoju mieściło się wyjście na obszerny balkon, z którego rozciągał się widok na panoramę stolicy Meksyku.
   Ubrałam na nogi moje skórzane sandałki Mojżesza i wstałam z łóżka, przeciągając się. Pierwszą rzeczą, jaką usłyszałam, było głośne burczenie dobiegające z mojego żołądka. W sumie od prawie doby nie jadłam niczego ciepłego. Wzięłam szybki prysznic, co by to nie śmierdzieć, zgarnęłam z szafki nocnej klucz i wyszłam z pokoju w poszukiwaniu czegoś jadalnego. Jedyny problem tkwił w tym, że nie wiedziałam, gdzie poszła cała reszta moich azjatyckich przyjaciół. Odpaliłam w telefonie Google Maps i udałam się na zwiady.

   Krążyłam po mieście, usiłując znaleźć jakąś kreatywną miejscówkę. Niestety, moja wędrówka zakończyła się tradycyjną wizytą w Taco Bell, gdzie napełniłam swój żołądek prawdziwym, prawilnym, meksykańskim żarciem. Mój brzuszek w końcu był zadowolony, a ja z czystym sumieniem mogłam wracać do hotelu, by rozpocząć wielkie przygotowania przed nadchodzącym koncertem. Pozostały do niego równe dwadzieścia cztery godziny.
   Wracałam tą samą drogą, którą przyszłam, mijając ubranych kolorowo ludzi, gwarne uliczki ze straganami i sterty śmieci, jak to w wielkich miastach bywa. Wyciągnęłam telefon, by sprawdzić godzinę. Na wyświetlaczu miałam dziesiątki powiadomień o nieodebranych połączeniach i nieodczytanych SMS-ach. Zaczęłam wszystko gorączkowo przeglądać, a wtedy moja komórka zaczęła wibrować i ekran przesłonił mi komunikat o przychodzącym połączeniu od Sery. Cholera.
   - Tak? - odebrałam roztrzęsionym głosem. Już spodziewałam się wybuchu niekontrolowanej złości.
   - Gdzie jesteś? - zapytała. W tle słyszałam śmiech i hałas ulicy. Też byli na mieście.
   - Niedawno wyszłam z Taco Bell. Aktualnie jestem przy wielkiej palmie i pomniku jakiegoś faceta na koniu. A wy?
   - Przed chwilą mijaliśmy ten pomnik. Stój w miejscu, zaraz cię znajdziemy - powiedziała ze stoickim spokojem. W jej głosie usłyszałam nawet... radość. Było to bardzo niecharakterystyczne dla Sery. Przeczuwałam, że coś się święci. I wiedziałam, że to coś stanie się już niebawem.
   Oparłam się o palmę i przeglądałam Instagrama, co jakiś czas rozglądając się, by sprawdzić, czy znajomych nie ma gdzieś w pobliżu.
   - Musi gdzieś tu być - usłyszałam zrezygnowany głos Tae. - Przecież powiedziała nam, że będzie czekać tu na nas.
   - Ale wiesz, w Meksyku i ogólnie w Ameryce Południowej jest bardzo wysoka skala porwań i zaginięć. Nie zdziwiłabym się, gdyby coś jej się stało, zawsze jest taka nieostrożna. - Tym razem był to głos Taeyeon. Była wystraszona i trzymała Tae za rękę. A to nowość.
   - Spokojnie, na pewno nic jej nie jest - zapewniał ją V. Objął ją ramieniem. - Zobaczysz, zaraz się znajdzie.
   - Ekhem. Tu jestem! - powiedziałam, machając rękami i idąc w ich stronę. - Nic mi nie jest, jak widzicie - dodałam, puszczając oczko do Taeyeon.
   Na policzek nastolatki wystąpił różowy rumieniec.
   - Jezu, w końcu! - krzyknął Jungkook.
   - Aż tak długo mnie szukaliście?
   - No... - zawahał się i w międzyczasie pocałował mnie. Nasz związek chyba nie był już dłużej tajemnicą.
   - Co? Co zrobiliście? - zapytałam zaniepokojona.
   - Powiedzmy, że mieliśmy złego przewodnika - odparł z uśmiechem na ustach Yoongi.
   Hoseok szturchnął Jimina w żebro.
   - No, przyznaj się, co zrobiłeś.
   - O Boże, straszne rzeczy! Pomyliłem raz ścieżkę i już będziecie mi to wypominać do końca życia! - oburzył się, na co reszta zareagowała śmiechem.
   - Ale pomyliłeś się z osiem razy, zanim tu dotarliśmy - zaprzeczyła jego słowom Gayong, usiłując powstrzymać śmiech.
   - Dobra, idziemy dalej się szlajać, czy wracamy do hotelu? - zapytał zdezorientowany Jin.
   - Może lepiej wracajmy. Jutro mamy koncert, wypadałoby coś jeszcze przećwiczyć - odparła Sera.
   - Okay, skoro tak mówisz.
   Złapaliśmy się wszyscy za ręce, żeby się nie zgubić i ruszyliśmy w stronę hotelu. Tym razem jednak nie daliśmy Jiminowi prowadzić.

Hi, My Name Is..Where stories live. Discover now