Lalki

2K 148 9
                                    

Część 27

Wdech.

Nieregularny jakiś. Tak jakby w połowie jednego uznała, że jest za słaby i postanowiła wziąć jeszcze jeden. A potem już w ogóle nie oddychałam. Z dachu, chociaż nie wiem już, czy był to dach, bo wyginał się i gibał jak budyń, zeskoczyło coś czarno-białego. To był ten zszarzały clown, którego Sally mi przedstawiała, tak sądzę. Wylądował on niczym po akrobacji na trapezie, a potem wyprostował się. Kiedy spojrzałam na niego, z mojej perspektywy trudno było go odróżnić od wierzby o czarnych liściach. Wwiercał we mnie swoje spojrzenie, a mój świat jeszcze bardziej zaczął wirować.

— Dobrze ty się czujesz? — Jego głos został przyćmiony przez jego śmiech.

Moja głowa opadła na ramię. Zobaczyłam coś, przechadzającego się wśród wirujących obrazów wysokich drzew. To coś było niewiele niższe niż one, prawie całkowicie czarne, oprócz głowy. Nie mogłam dostrzec elementów twarzy, wszystko było zbyt rozmazane. Nie, cholera, elementów twarzy nie było. To był Slenderman. Za jego postacią ciągnęło się paręnaście, albo parędziesiąt czarnych macek. Przystanął na chwilę i popatrzył się w naszą stronę. W tym momencie z mojego nosa trysnęła krew, a ja zaczęłam kaszleć. Próbowałam dłońmi zatamować krwotok, ale wydaje mi się, że to tylko zaszkodziło, a nie pomogło. Ten czarno-biały, Jack, właśnie, odwrócił się do Slendera. Następnie znowu zwrócił się do mnie.

— Cholerne Slender Sickness. — Rzucił po czym wziął mnie na ręce.

— Dlaczego ziemia odlatujeeeeee... — Wyszeptałam, albo wypiszczałam, zwieszając ręce ku gruntowi.

— Oh, cicho bądź. — Rzekł rozbawiony.

Skoczył potem na co najmniej pięć metrów w górę. Wylądował. Potem znowu. I tak przebyliśmy całą drogę powrotną do rezydencji. Nie była długa, ale czułam po niej, że zwrócę wszystko co mam w żołądku. A jeśli nie ma tam nic, to zawsze mogłam rzygnąć żółcią albo krwią. Nie wiem w sumie, czy tak się nie stało.


O cholera, a co było potem? Trudno powiedzieć. Szum powoli znikał, a ja budziłam się na kanapie w ich salonie, czy co to tam było. Kolejne godziny z mojego życia, których nie zapamiętam. Tracisz miejsce na taśmie. Hej, chyba już ustaliliśmy, że w tych czasach nikt taśm nie używa. Ale wciąż je produkują. Chyba kurde dla zbieraczy antyków. Coś wyprodukowane rok-dwa temu nie jest antykiem. Dla mnie jest.

Błagam, przestań mówić do siebie.

— Żyjesz? — Odezwał się głos. Nie głos, a człowiek. Patrycjo, mylisz pojęcia.

— W połowie. — Odpowiedziałam, wyostrzając wzrok. Chyba zostałam psem, bo wszystko było szarawe.

— Dobre i to. — Zakończył swoją wypowiedź śmiechem. Od takiej ilości psychopatycznych śmiechów można by oszaleć.

Usiadłam. Moja głowa była siedemnaście razy cięższa niż zazwyczaj. Czułam się jak na ostrym kacu, a przecież nic nie piłam. Znaczy, na pewno nic naumyślnie. Moje losy są tutaj tak niepewne, jak gra w totolotka. Chociaż nie, bo tam przynajmniej wiesz, że masz szansę na wygraną jakieś jeden do pierdyliarda, a u mnie co? Wszystko fifty-fifty, albo umrę, albo nie. A i jeszcze ja muszę o tym zadecydować, przypomniało mi się. W takim razie sprawa jest jeszcze mniej jasna. Nie potrafiłabym zabić żadnego człowieka. Zwłaszcza siebie. Jak oni to robią? Popatrzyłam na Jack'a. Wtedy on wstał, jakby się wystraszył tego, że na niego zerknęłam.  Wyszedł z pomieszczenia. To chyba był jego pokój, bo nie przypominam sobie, by mieli w salonie łóżko z śladami ostrzenia swoich pazurów na ramie.  Salon był też chyba bardziej kolorowy, a nie same ciemne drewno, szare ściany, z obdartą tapetą, zapewne przez pazury właściciela, czarna podłoga i inne białawe elementy. W sumie to było tutaj pusto, a jak clown stąd wyszedł, zrobiło się jeszcze puściej. Właśnie, kurde, czemu i gdzie on wyszedł? Kiedy wróci? Kiedy ja będę mogła wyjść? Jak skończy się jego dwugodzinny okres opieki nade mną. To dwie godziny jeszcze nie minęły? Jak dla mnie postarzałam się już co najmniej o pół dnia.  Oby tylko mi zmarszczki nie wyszły.

Tajemnicze Morderstwa (Korekta)Where stories live. Discover now