Pomoc

2.4K 185 16
                                    

Część 14

Ostrze wbiło się w cienkie deski i się zaklinowało. Pociągnęłam za drewniany trzon narzędzia. Hałas wydawał się o wiele głośniejszy przez całkowitą ciszę panującą w rezydencji. Nie miałam czasu się tym przejmować, musiałam zniszczyć tą barykadę. Ponownie uderzyłam siekierą w drewno. Znowu wyciągnęłam. Powtarzałam ten schemat coraz szybciej i szybciej, póki deski nie ustąpiły. Większość z nich była już przepołowiona. Odłożyłam więc siekierę i zaczęłam je wyrywać. Mnóstwo drzazg wbijało się w moje dłonie i pod paznokcie. Udało mi się wyrwać część jednej z nich. Użyłam jej do rozbicia szyby, która była dla mnie ostatnią blokadą. Momentalnie tafla szkła rozbiła się na tysiące kawałeczków, które stworzyły błyszczącą mozaikę pod wokół moich stóp. Usłyszałam jak ktoś się zbliża. Musiałam działać szybko. Wychyliłam się przez okno i wyjrzałam na zewnątrz. Zimno opatuliło moją twarz oraz większą część tułowia. Mogłam wcześniej pomyśleć, by wziąć cieplejsze ubrania, teraz jednak nie było czasu. Chciałam się rozejrzeć po lesie, jednak ciemność była więc namacalna i niesamowicie gęsta. Blada twarz księżyca oświetlała tylko co niektóre czubki drzew i ściółkę. W tym stanie mogłam jednak zauważyć coś, co może zamortyzować mój upadek. Centralnie pod oknem znajdowała się duża skrzynia. Nie mogłam stwierdzić czy była zamknięta, czy wypełniona czymś po brzegi. Musiałam zaryzykować. Przykucnęłam na ramie okna, uważając aby kawałki szkła nie przebiły podeszw moich butów. Kroki były coraz głośniejsze. Spanikowana, zdecydowałam się skoczyć. Wzięłam głęboki wdech lodowatego powietrza i wypadłam na zewnątrz, zważając na to, bym nie upadła obok skrzyni, albo nie uderzyła głową o jej krawędź.


Drewniana skrzynia, niewiele mniejsza od kontenera, na szczęście miała podniesione wieko. Wpadłam do jakieś gęstej, cuchnącej masy. Wydostałam się na powierzchnię by zaczerpnąć powietrza. Kiedy dokładnie wytarłam oczy z przytłaczającej mazi, ujrzałam to, w czym aktualnie się taplałam. W hektolitrach zepsutej i brudnej krwi pływały na wpół zgniłe szczątki ludzkie. Nie mogłam powstrzymywać odruchu wymiotnego, zwłaszcza, że byłam upaprana w tym czymś od stóp do głów, mała ilość starej krwi znalazła się nawet w moich ustach i nosie. Nie wiedziałam co było bardziej obrzydliwe, jej smak, czy jej glutkowata konsystencja. Chciałam stąd czym prędzej wyjść. Złapałam się krawędzi drewnianej ściany "kompostownika" i próbowałam się wydostać, jednak moja stopa wciąż się ślizgała. Zdałam sobie sprawę, że muszę się czymś podeprzeć. Zaczęłam mieszać nogą w tej mieszance zwłok starając znaleźć coś odpowiedniego. Po paru sekundach natknęłam się na coś, co chyba było męskim tułowiem. Obrzydzona, uznałam, że może się nadawać. Stanęłam na jego klatce piersiowej i prawie mi się udało, ale jego żebra i mostek nie wytrzymały nacisku. Jego klatka się zapadła, a zgniła skóra rozdarła się. Moja stopa znajdowała się wśród organów. Wyciągnęłam ją szybko i zaczęłam nią trząść, żeby zrzucić z siebie to obrzydlistwo, jednak było to niemożliwe, biorąc pod uwagę fakt, że nadal w jednej trzeciej jestem w tym gównie zanurzona. Zaczęłam szukać czegoś nowego, czegoś, co wytrzyma mój ciężar chociaż chwilę. Tym razem znalazłam coś, co było głową. Przypomniała mi się ta dziewczyna. To jednak nie mogła być ona, w końcu jej czaszka została roztrzaskana na moich oczach. Stanęłam na tej głowie. Czaszka musiała być bardziej wytrzymała od mostka, ponieważ tym razem udało mi się wydostać. Upadłam na mokrą od rosy trawę. Dyszałam przez chwilę, szykując się do szaleńczego sprintu poprzez las. Nie wiem jak długo może trwać moja droga powrotna. Udało mi się wstać. Przeszłam parę kroków, kiedy zauważyłam owinięte wokół mojej kostki jelito. Próbowałam je strząsnąć, jednak niezbędne okazało się być użycie rąk. Ostatnie pół minuty mojego życia było najohydniejsze z wszystkich dotychczas. Spojrzałam w górę. W pokoju, z którego udało mi się uciec, paliło się światło. W rozwalonym oknie stał Laughing Jack. Wyszeptałam pod nosem bezdźwięczne słowa podziękowania, po czym rzuciłam się do ucieczki. Mijałam kolejne drzewa, co rusz potykając się o wystające korzenie. Póki jednak mogłam, biegłam najszybciej jak potrafiłam. Co chwila odwracałam się, by sprawdzić, czy nikt mnie nie śledzi. Nie widziałam nikogo. Być może z powodu ciemności, być może dlatego, że faktycznie nikogo tam nie było. To chyba znaczyło, że mogę powoli się uspokajać, tak? Pod wpływem zimnego powietrza pokrywająca mnie krew zaczęła wysychać, tworząc cienką skorupę. Zwolniłam kroku i starałam się zdrapywać ją z dłoni. Udało mi się zobaczyć moje połamane paznokcie i poharatane ręce. Mimo to najbardziej wkurzały mnie sklejone strąki włosów, wpadające mi do oczu i przyklejające się do czoła. W końcu jakieś w miarę normalne problemy.

Tajemnicze Morderstwa (Korekta)Where stories live. Discover now