Rozdział 35

1.1K 80 3
                                    

 Leżę w kałuży krwi przygnieciona kawałkami styropianu i gruzu. Nie mogę wstać. Włosy lepią mi się do twarzy.

– Po co ja tu wracałam? – myślę sobie.

Gdybym została tam na górze przynajmniej nie byłabym do tego stopnia okaleczona i obolała, jaka jestem w tej chwili.

Próbuje odepchnąć gruz z mojego wiotkiego ciała. Ledwo, ale udaje mi się spod niego wysunąć. Wstaję otrzepując się z popiołu. Dom, w którym stoję, nie jest już domem. Spłonął. Teraz to tylko kilka gołych ścian i popiół.

Krew spływa mi krętymi drogami po ciele. Postanawiam wyjść na zewnątrz i znaleźć pomoc. Długo tak nie pociągnę.

Wychodzę i rozglądam się wokół szukając jakiegokolwiek ratunku. Niestety, wszyscy rozpłynęli się jak we mgle.

Nagle przypominam sobie May. Związaną... Z opuszczoną głową.

Biegnę z powrotem do ruin mieszkania. Wbiegam do jednego z pokoi na parterze.

Pusto.

Mimo że opadam z sił, biegnę dalej. Kolejne drzwi. Otwieram je szarpnięciem.

Moim oczom ukazuje się May. Rozwiązuję ją i sprawdzam czy ma wyczuwalny puls. Trzymam palce chwilę na jej szyi, żeby się upewnić. Serce bije. Staram się ją ocucić. W ostateczności uderzam ją ręką w twarz.

Kobieta zaczyna kaszleć. Klepię jej plecy, aby ułatwić odkrztuszanie. Po chwili ciotka spogląda na mnie. Dokładniej to na moją poranioną głowę.

– To nic – wyduszam z siebie. May porywa się z krzesła i wyprowadza mnie z domu.

– Połóż się na trawie – nakazuje. Robię to, o co prosi. Następnie ciotka klęka i kładzie obie ręce na mojej skroni.

Ból powoli znika, a ja czuję trochę lepszą jakość widzenia.

– Kolejna rzecz, o której nie wiem? – pytam. Kobieta kiwa głową. Podnoszę się z ziemi.

– Gdzie reszta? – dopytuję się.

– Nie wiem. Poszukam ich. Zostań tu – nalega.

– Idę z tobą – stawiam na swoim.

– To niebezpieczne, Maddie – upiera się ciotka.

– Ryan nauczył mnie obrony. Poradzę sobie – krzywię się.

– Nie sądzę...

– May, proszę cię. Nie jestem dzieckiem – marszczę brwi.

– No dobrze...

– Rozdzielmy się. Ja idę tam – wskazuję prawe skrzydło domu z ogrodem. Nawet nie daję szansy May na odpowiedź. Po prostu sobie idę.

Po kilku minutach udawania szpiega w domu nikogo nie znalazłam. Wchodzę po cichu do ogrodu. Rozglądam się wśród kwiatów wyrastających z donic. Moją uwagę przykuwa męski but wystający zza śmietnika. Powoli stawiam niepewne kroki w stronę kosza. Podchodzę jeszcze bliżej. Widzę czarną nogawkę spodni. Robię jeszcze kilka małych kroczków. Boję się tego, co zobaczę, co zostanie w mojej pamięci i już nigdy nie zniknie. Biorę się w garść. Robię niewielki rozpęd i wyskakuję zza obleśnego kosza.

Przełykam ciężką gulę w gardle. Patrzę na mężczyznę, który do mnie wcześniej strzelał. Teraz leży cały we krwi. A dokładniej martwy.

Musiałam długo przebywać w niebie, ponieważ ciało człowieka zaczęło śmierdzieć padliną i rozkładać się.

Odwracam wzrok. Powoli cofam się. Nie chcę wgapiać się w czyjeś zwłoki.

Wciąż się cofam. Wpadam na coś i odruchowo z moich strun głosowych wydobywa się krzyk. Ktoś potrząsa mną lekko i obejmuje mnie. Natomiast ja próbuję się wyrwać.

Chłopak (tak jak przypuszczam) jeszcze bardziej pogłębia uścisk.

Nie mam innego wyjścia. Kopię go w nerkę, trzustkę, czy co on tam ma, i uciekam kilka metrów dalej. Zatrzymuję się. Głośno przełykam ślinę. Próbuję złapać oddech. Czuję jeden, wielki skurcz w płucach. Słyszę tupot, bieg. Nie mogę tutaj tak stać i nic nie robić. Rzucam się w stronę głównej drogi. Ból w klatce piersiowej narasta. Moje nogi nie przestają truchtać.

Wbiegam na ulice. Jest już dość późno. Drzewa zostawiają po sobie duże, przerażające cienie. Uliczne lampy nie działają. Wygląda to tak, jakby ktoś specjalnie ich nie włączył. Strach zbliża się wielkimi krokami do bijącego z wysiłkiem serca.

Nie dam rady... Jestem już tak skonana, że wpadam na drzewo. Chyba topole.

Upadam tracąc kontrolę nad własnym ciałem.

Wciągam powietrze nosem, a wydycham ustami. Łapie się rękami o korę drzewa i staram się utrzymać równowagę. W końcu po wielu próbach wstaję opierając się o drzewo.

Spoglądam na swoje ciało. Jestem brudna, lepka od krwi i lekko pokiereszowana. Serce bije mi chyba ze trzysta na godzinę. Pot spływa kroplami po mojej zaczerwienionej od biegu twarzy.

– Maddie? – rozpoznaję ten głos.

– Grayson? – pytam, dysząc.

– Dlaczego uciekłaś? – nie mogę go odszukać pośród tej gęstej roślinności.

– Nie wiedziałam, że to ty... – odchrząkam.

Niestety chłopak nic nie odpowiada. Słyszę jedynie cichy szelest liści.

– Grayson? – cisza.

– Grayson? Jesteś tam? – przysuwam się do gałęzi, żeby się zasłonić. Przeczuwam najgorsze.

Po niekończącej się ciszy zza krzaków wyłania się... Stwórca. Obok niego stoi chłopak z nożem przy szyi.

– Zabijesz własnego syna? – nie dowierzam.

– I tak tylko mi zawadza – wzrusza ramionami.

– Jesteś potworem – mówię.

– Lepiej rób, co powiem albo twój króliczek zapłaci za twoje grzechy.

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.
Nie ma takiej drugiejOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz