Manwery

51 9 3
                                    

Przygotowania do obozu szły pełną parą. Ochłonąwszy po weryfikacji, która za wyjątkiem drobnego nieporozumienia (dostałam maila o niezbyt zrozumiałej treści, wskazującego na to, że nie zaliczają mi symulacji, co się potem okazało pomyłką w wysyłaniu) obyła się już bezstresowo, wdrażałam się w kolejne etapy ogarniania obozowych finansów. To w mojej gestii leżało załatwić transport dla kwaterki i wszystkich uczestników, ogarnąć kwestię pakowania i przewozu sprzętu, porozdzielać programówki, pilnować wpłat uczestników i mieć pod kontrolą sprawę z zatwierdzeniem finansowym obozu. Niewątpliwie pewnym utrudnieniem w tym wszystkim był fakt, że nie miałam jeszcze osiemnastu lat. Nie miałam przez to dostępu do konta obozu, więc wszystkie wyciągi musiał mi podsyłać komendant, oraz nie mogłam robić zwrotów błędnych wpłat (nie wiedzieć czemu, paru rodziców harcerzy ze Srebrnej Szarży wpłaciło na konto obozu składki programowe za biwak drużyny i składki członkowskie), a także nie mogłam podpisać zobowiązania materialnego, co odraczało nam czas zatwierdzenia finansowego.
Ale na szczęście były też momenty, kiedy mogłam na chwilę oderwać myśli od organizacji obozu. Należał do nich między innymi coroczny biwak szczepu nad rzeką Świder tuż pod Warszawą, zwany przez Insitium manwerami. W pierwszy weekend czerwca braliśmy turystyczne namioty, jechaliśmy SKM-ką i nocowaliśmy niezbyt legalnie na terenie, który służył nam od ponad dwudziestu lat.
-W tym roku musimy zrobić jakiś dobry bieg na stopień - rzuciła Hania, gdy szliśmy od stacji.
-A co, zeszłoroczny był zły? - Odparła Róża, przy okazji rzucając okiem, na ciągnącą się za nami kolumnę harcerek z plecakami, którą zamykały zastępowe razem z Zuzą.
-Przecież Hani nie było z nami w zeszłym roku, stupida - odparłam, poprawiając trzymaną w ręku gitarę.
-Fakt - zaśmiała się w odpowiedzi przyjaciółka i z powrotem skierowała wzrok na Hanię. - Masz jakiś pomysł?
Po krótkiej chwili namysłu Hania rozpoczęła wywód na temat, że trzeba zrobić coś nawiązującego do naszego tegorocznego motywu, którym był kosmos. Przedstawiła nam w sumie trzy pomysły na zorganizowanie biegu. Pierwszy opierał się na tym, że każdy patrol miałby przypisaną którąś z planet Układu Słonecznego i na każdym kolejnym punkcie by musiał odpowiedzieć na jedno pytanie odnośnie swojej planety, by móc przejść do zadań biegowych. Dodatkowo po drodze wszyscy musieliby zrobić chociaż jedno zdjęcie gwiazdozbioru.
Drugim Hańcinym pomysłem były „zderzenia galaktyk". Tu z kolei chodziło o to, że każdy patrol byłby inną galaktyką. W przypadku spotkania z innymi biegnącymi musieliby stoczyć potyczkę typu „papier, kamień, nożyce". Każda potyczka miałaby trzy tury. Zwycięzcy odnotowywaliby to u siebie na karcie patrolowej, co później byłoby brane pod uwagę przy liczeniu punktów po biegu - punkty, które zostałyby im w tym przypadku przyznane miały być rozrzuconymi gwiazdami (tak, jak podczas zderzenia dwóch galaktyk są one „rozrzucane" dookoła).
Ostatnia wizja Hani kręciła się wokół tematyki w stronę science-fiction. Mianowicie każdy patrol musiałby wybrać z jakiej planety pochodzi (nie mogłyby się one powtarzać) i wymyślić po kolei: alfabet, taniec mieszkańców planety, flagę oraz nazwać swoją stolicę. Wszystko to musiałoby być prezentowane na punktach tak, że punktowi musieliby zgadywać na podstawie wymyślonych przez patrol elementów, z której planety „pochodzą".
-Moim zdaniem fajne byłoby połączenie tych dwóch ostatnich - oznajmiła Róża, gdy tylko Hania skończyła mówić.
-Wielka klepa też by była spoko w ramach tych pojedynków - zażartowałam.
-A wiesz, że też nad tym myślałam?! - Rzuciła Hania, śmiejąc się do rozpuku. - Ale chyba w takim przypadku byłoby fajniej, jakby jacyś chłopcy z nami mieli bieg.
-Może się znajdą jacyś, kto wie - odparłam. - Szarża na pewno nie będzie chciała robić z nami biegu, bo oni mają jakiś taki dziwny, że trwa chyba w sumie półtora dnia i jest częściowo połączony z chatkami.
-A ta druga męska? - Zagadnęła Róża. - Jak im tam było...
-Płomień - mruknęłam zamyślona - ale nie wiem, czy Jerzy będzie chciał to z nami zrobić.
-Wykorzystaj fakt, że cię lubi - zaproponowała Hania, szturchając mnie, niesioną przez siebie siatką z różnymi programowymi rzeczami.
Miała dobry argument. Jerzego Jędrusika, czyli drużynowego Płomienia, poznałam rok wcześniej na wolontariacie. Szybko złapaliśmy nic porozumienia, chociaż muszę przyznać, że był on trochę specyficznym człowiekiem. Co więcej, nie mogłam wyzbyć się wrażenie, że mnie... podrywał. Koniec końców jednak jakoś tak wyszło, że potem go jeszcze raz spotkałam podczas innego wolontariatu, potem jeszcze gdzieś i pewnego razu podczas którejś rozmowy zawarliśmy umowę, że pojedziemy razem na obóz. Poza tym w tym roku chłopcy mieli niezłą kartę przetargową w postaci komendanta, więc odchodził problem szukania kogoś na ostatnią chwilę.
-Powinien się zgodzić - stwierdziła Róża.
Potem jeszcze przez chwilę rozmawiałyśmy o obozie, aż w końcu dotarłyśmy do żwirowego parkingu, gdzie należało przejść na drugą stronę ulicy, by dotrzeć do naszego miejsca biwakowego. Czekali tam już na nas Wikowie i kadra szczepu.
-Dlaczego nie przechodzicie? - Zawołała Zuza, podchodząc do nich.
-Jest problem - oznajmił Andrzej, odwracając się w jej stronę.
-Co się stało? - Zapytał Hiszpan, również podbiegając do kadry szczepu.
-Na miejscu biwakowym jest teraz spływ kajakowy - oznajmiła Ala Kraśnik, nasza szczepowa. - Właśnie kminiliśmy z chłopakami, czy w takim razie idziemy się zapytać, ile ewentualnie by kosztowało rozbicie tutaj namiotów na dwie noce, czy przechodzimy dalej i szukamy miejsca po drugiej stronie rzeki, za plażą.
Ja, Hania i Róża spojrzałyśmy na siebie zdziwione do granic możliwości. Straciliśmy miejsce biwakowe. Ale z drugiej strony, było to w stu procentach uzasadnione, w końcu to my tam byliśmy nielegalnie, nie właściciel spływu.
Chcąc wiedzieć, co będzie dalej, słuchałyśmy z zafascynowaniem rozmowy, toczącej się parę metrów od nas. Okazało się, że póki co Maria Tenikowska razem z Witkiem poszli sprawdzić, czy gdzieś dalej jest miejsce zdatne do rozbicia namiotów przez trzy drużyny. Potem tamta rozmowa zeszła na inne tory - zaczęła się debata na temat, kiedy robimy ognisko, tudzież kominek, więc straciwszy zainteresowanie nią, wróciłyśmy do naszych wcześniejszych pogawędek.
Po chwili z parkingu spływów po drugiej stronie ulicy rozległ się okrzyk Marii:
-Ala! Damy radę! Tylko trzeba będzie przejść z rzeczami przez rzekę!
Wśród całego Insitium rozległ się radosny okrzyk i zaczęliśmy się zbierać do drogi. Gdy ruszyliśmy, ja i Róża wylądowałyśmy na końcu Floresu, zamykając kolumnę naszej drużyny. Zaczęłyśmy przerzucać się najgłupszymi żartami, jakie tylko znałyśmy, więc całą trasę, na którą składało się przejście przez parking po drugiej stronie drogi, terenu spływów i chaszczy, skręcałyśmy się ze śmiechu, ledwie będąc w stanie utrzymać równowagę z plecakami na plecach. Gdy dotarliśmy na plażę, zdjęliśmy buty i rozpoczął się przemarsz na drugi brzeg. Świder w tym miejscu na szczęście nie jest głęboki, więc woda nie sięgała nam wyżej niż do kolan. Problemem było za to jego dno - ostre, kamieniste utrudniało każdy krok, przez co szło się po nim trzy razy wolniej niż normalnie. Na szczęście rzeka nie była szeroka, miała może z dziesięć metrów.
Kolejnym wyzwaniem było wdrapanie się z rzeczami po stromej plaży do części bardziej leśnej. Mimo wszystko, udało nam się dotrzeć do miejsca, które zdecydowaliśmy się zaadoptować jako nowe miejsce biwakowe dla naszego szczepu. Nie było tam za dużo pola do manewru, by jakoś taktycznie porozstawiać namioty, ale daliśmy radę się jakoś pościskać. Problemem za to był niewątpliwie fakt, z znajdowaliśmy się tuż przy ścieżce, którą chodzili ludzie i to dość często. Ponad to plaża, przy której się rozstawiliśmy również była odwiedzana. Może i nie było tam tłoku, ale zawsze parę osób siedziało nad wodą, czy to w pojedynkę, czy z rodzinami.
-Jakoś średnio mi się widzi to miejsce - mruknęła Róża, siadając obok mnie nad spadkiem plaży.
-Mi też - odparłam, marszcząc nos. - Za dużo tu cywilów. Będziemy im przeszkadzać, a oni nam... Not good...
-Ale dobra, jutro się wyśle dzieciaki na grę na pół dnia, to wtedy bedą mieli spokój - zaśmiała się przyjaciółka.
Pokiwałam głową. Chwilę jeszcze posiedziałyśmy, patrząc na płynącą nieśpiesznie rzekę, po czym wstałyśmy i zabrałyśmy się za rozbijanie namiotów.
Gdy cały teren w odległości dwudziestu metrów od ścieżki usiany był szaroniebieskimi stożkami, podzieliłyśmy drużynę tak, by nikt nie spał sam. Była nas łącznie dwudziestka i miałyśmy cztery czteroosobowe namioty. Niestety musiałyśmy połączyć dwa zastępy, ponieważ inaczej zabrakłoby nam miejsca.
Po rozpakowaniu swoich rzeczy zebraliśmy się kadrami, by ustalić plan działania na resztę dnia.
-Może flagi? - Zaproponował Max.
-Flagi? - Jęknął  Szymon Wintowski. - Przecież to jest strasznie nudne.
-A masz lepszy pomysł? - Żachnął się Max.
-No... - bąknął Szymon. - Nie.
-No właśnie! - Zawołał przyboczny Wików z triumfem w głosie. - To co. Wszyscy za?
-A może śpiewanki? - Zaproponował niepewnie Witek.
-Bez sensu - rzuciła Hania. - Przecież i tak wieczorem będzie ognisko, to się naśpiewają.
-No, flagi myślę, że są najlepszą opcją - oznajmiła Ala. - Przyklepuję. Kto chce się zająć podziałem drużyn? Max?
Kwatermistrz Wików przestąpił nerwowo z nogi na nogę, ewidentnie mając nadzieje, że może jednak ktoś inny się do tego zobowiąże, ale bez skutku. Musiał się podjąć podzielenia szczepu na zespoły.
W trakcie, gdy cztery drużyny zaczęły się przygotowywać do rozgrywki, kadry miały za zadanie przygotować ognisko. Zbieraliśmy więc chrust, rozmawiając ze sobą. Ja jak zwykle trzymałam się z Różą, potem poszła do Witka, ale za to do mnie dołączyła Hania i razem zebrałyśmy najwięcej suchych patyków ze wszystkich.
-Hańcix, pamiętasz, jak sześć lat temu na watrze tutaj paliło się drzewo na zielono? - Zagadnęłam.
-Jak mogłabym nie pamiętać? - Odpowiedziała Hania, schylając się po kolejną garść chrustu. - Kto je wtedy przyniósł? To chyba był jakiś Thaliończyk?
-Łukasz Miroń i Darek Łaszut - westchnęłam w zamyśleniu. - Tak mi się wydaje.
-To Łukasz wtedy w ogóle był?
-A nie wiem w sumie - zaśmiałam się. - To były moje pierwsze manwery, nie ogarniałam nawet czym się różni drużyna od szczepu i nazywałam chłopaków „męską częścią naszej drużyny".
-To jakim cudem pamiętasz Darka?
-Bo gdy graliśmy we flagi, to byliśmy w przeciwnych drużynach i próbował mnie nastraszyć dziurą w nodze.
-Czym?! - Wykrzyknęła zdziwiona koleżanka.
-Nie no, to nie była taka prawdziwa dziura - zaczęłam tłumaczyć - tylko spora rana, bo chyba się uderzył czymś w udo, albo coś w ten deseń. Ale wiesz, jaki on był.
-A kto nie wie? - Zachichotała Zuza, podchodząc do nas.
-A wiecie, że ja wtedy myślałam, że jesteście z Flumenu - rzuciłam.
-My? - Zdziwiła się Hania.
-Naprawdę nie wiedziałaś, że byłyśmy z Castellum? - Dorzuciła Zuza.
-Przecież wtedy Castellum już nie istniało - odparłam. - A Flumen dogorywał i było od nich turbo mało osób, a was zupełnie nie kojarzyłam, więc uznałam, że jesteście od nich.
Obie dziewczyny się zaśmiały. Jednakże w gruncie rzeczy moja niewiedza była uzasadniona - czas moich pierwszych manwerów był okresem wielu zmian w Insitium. Niecały rok wcześniej, gdy przechodziłam z zuchów do harcerek, rozpadło się Castellum i zostaliśmy w cztery jednostki, z czego druga damska drużyna nie radziła sobie najlepiej. Był nią właśnie Flumen, który ostatecznie po wakacjach rok później się rozwiązał, a my „wchłonęłyśmy" jego pozostałości w postaci sześciu harcerek, które jednak nie odnalazły się w naszej drużynie na tyle, by zostać na dłużej i po dwóch obozach odeszły z harcerstwa. Trochę tego żałowałam, bo z dwiema z nich, z którymi byłam w zastępie, nawet się w miarę zaprzyjaźniłam.
I tak na rozmowach i zbieraniu chrustu minęły nam dobre dwie godziny. Potem drużyny skończyły rozgrywkę flag, nadzorowaną cały czas przez kręcącą się po terenie Marię i nadszedł czas na kolację, podczas której Ala, Witek i Szymon układali ognisko. Po jedzeniu odbył się alarm mundurowy i wraz z wybiciem godziny dwudziestej pierwszej trzydzieści zasiedliśmy wokół całkiem ładnego ogniska, znajdującego się paręnaście metrów od obozowiska na końcu drogi dojazdowej, którą nikt tu nie jeździł. Ala opowiedziała nam gawędę o dążeniu do doskonałości, a potem z każdej drużyny ktoś musiał się wypowiedzieć o tym, jak widzi drogę do swojej doskonałości, a średnio co trzecią, czwartą wypowiedź poprzedzała piosenka.
-No to moje dążenie do tej... doskonałości - mówił Andrzej, nerwowo spoglądając co chwilę w stronę Ali - wygląda tak, że staram się codziennie działać i pracować nad sobą w obszarach, które są dla mnie wyzwaniem... bo chcę być najlepszą wersją siebie i uważam, że doskonałość wcale nie oznacza tego samego, co nieskazitelność, czy bycie idealnym, ponieważ... każdy z nas ma inną doskonałość, do której dąży i dla mnie to będzie na przykład bycie w przyszłości dobrym prawnikiem, a dla kogoś innego będzie oznaczało... na przykład pogodzenie ze sobą pracy i studiów, nie zawalając przy tym żadnej z tych rzeczy...
Potem wypowiadała się jeszcze Zuza, a ja siedziałam z gitarą pod prawą ręką, wpatrzona w iskry, skaczące wesoło po drwach w ognisku, wciąż mając przed oczami zielony płomień, liżący konar drzewa, wrzuconego do watry te sześć lat temu. Myśląc o tym czułam przyjemną nostalgię. Tak wiele rzeczy się zmieniło od tamtej nocy, powstało tyle wspomnień, tyle marzeń i spełniło się tyle rzeczy, o których wcześniej mogłam co najwyżej śnić...
Z zamyślenia wyrwało mnie szturchnięcie w kolano przez poprawiającego się Janka, który siedział obok przez wzgląd na gitarę. Spojrzałam w jego stronę. Złoty płomień odbijał się w szkłach okularów, zza których patrzyły teraz na mnie wesołe, jasne oczy. Hiszpan już się wypowiedział na temat doskonałości. Dążenie do niej porównał do formuły jeden, mówiąc, że „dążenie do doskonałości polega na zmianie opon w zależności od warunków na torze i wyliczaniu ile pit stopów możemy zrobić, by zyskać maksymalną efektywność i by zająć jak najlepszą pozycję, choć nie zawsze tą najlepszą okaże się pierwsza". Potem przedstawił parę przykładów jak ta teoria wygląda u niego w życiu i na tym zakończył swój wywód.
W końcu nadszedł i czas na mnie.
-No to... - zaczęłam - myślę, że droga do doskonałości jest trochę jak nauka tańca, ponieważ ucząc się tańczyć musimy opanować różne kroki - jedne prostsze, drugie trudniejsze, tak samo, jak musimy opanowywać pewne umiejętności w życiu... I gdy już się nauczymy tych kroków, to chociaż wychodzą nam dobrze, to wiadomo, że nie tańczymy jak profesjonaliści, ale, oczywiście pod warunkiem, że nie chcemy być profesjonalistami w postaci zawodowych tancerzy, akceptujemy to i dalej ćwiczymy, by doskonalić naszą doskonałość, która nie musi być tą doskonałością dla innych, ale ważne, że jest nią dla nas... Na przykład dla mnie doskonałością jest zostanie dobrym kwatermistrzem i choć wiem teoretycznie, jak się zajmować finansami, to dalej się uczę, jak sobie z tym radzić i widzę, że idzie mi to coraz lepiej i... I czuję, jak poprzez ten „taniec", jakim jest zdobywanie tej wiedzy, stopniowo zbliżam się do swojej doskonałości...
-Koleżanko, za tyle powtórzeń, to by ci tego na polskim nie przepuścili - rzucił uszczypliwie Hiszpan, gdy skończyłam swoją wypowiedź.
-Mhm - prychnęłam w odpowiedzi.
-Serio mówię, wypadałoby, żebyś w końcu zaczęła się uczyć, matura za pasem - rzekł tonem wielkiego mędrca.
Popatrzyłam na niego z ukosa, Odwzajemnił spojrzenie z idiotycznym uśmiechem na twarzy. Odkąd napisał wszystkie matury, zachowywał się jak starzec, który jedyne co robi, to chodzi i rozpowiada mądrości życiowe ku przestrodze dla młodego pokolenia.
Po ognisku pożegnaliśmy dzień, kadrami ustaliliśmy warty i w końcu nadszedł czas na wyczekiwany przez wszystkich sen.

Trochę szybciej - historia pewnego roku szkolnegoWhere stories live. Discover now