Centrum

59 5 2
                                    

   W ostatni czwartek października spotkałam się z Hanią Ranik, naszą byłą przyboczną, która obecnie odbywała praktyki w jednej z drużyn z hufca Ursynów, by móc w niedalekiej przyszłości stworzyć nową damską drużynę u nas w szczepie. Opowiedziałam jej, co się dzieje we Floresie, jakie akcje odstawiała Agata i że na samym początku roku odeszło sporo szeregowych, będących w tym samym wieku, co niektóre zastępowe, przez co mamy małe kłopoty z liczebnością drużyny. Tej ostatniej kwestii miały zaradzić właśnie planowane nabory, które były jedyną alternatywą w tym roku, ponieważ nie było żadnej zuchenki w naszej gromadzie gotowej na zostanie harcerką. Hania doradziła, gdzie w naszej okolicy można przeprowadzić nabór, opowiedziała mi, jak wygląda życie w jej zastępczej drużynie i jak idzie tworzenie nowej jednostki. Zdecydowała, że drużyna będzie się nazywać Pratum czyli Łąka, a pierwsze dwa zastępy będą nazywać się Flumen - rzeka i Herba - zioła. Bardzo podobały mi się te nazwy. Widać było, że są one dziełem dawnej Floresanki.
  Potem zeszłyśmy na nieco mniej przyjemne tematy, czyli Hania próbowała mi jakoś doradzić w kwestii Agaty, a ja kombinowałam, gdzie Hania mogłaby szukać harcówki dla Pratum.
   Na koniec spotkania zostały nam już same ploty. Chodziłyśmy więc w kółko po przystanku koło Złotych Tarasów, z którego odjeżdżał autobus Hani, rozmawiałyśmy i śmiałyśmy się tak, że aż bolały nas brzuchy. To spotkanie bardzo poprawiło mi humor.
   Jednakże nic nie może być zbyt piękne, gdy cały tydzień jest zły.
   Gdy stałam na pasach, idąc w stronę metra, zaczęło padać. Z racji na to, że końcówka miesiąca była raz zimna, raz ciepła, nadal chodziłam w materiałowej wojskowej kurtce, niezbyt zapewniającej ciepło, czy też ochronę przed przemoknięciem. Wyszłam jednak z założenia, że nie zdążę bardzo zmoknąć przed dojściem do metra, więc się tym nie przejęłam.
  Przeszłam na drugą stronę ulicy Emilii Plater i skierowałam się do chodnika oddzielającego ścisły teren Pałacu Kultury od trawnika. Było późno, droga nieoświetlona, ale ludzi było tyle samo co w ciągu dnia, więc nie czułam żadnych obaw, że coś mi się stanie. Gdy mijałam pasaż Szymborskiej, zaczepił mnie jakiś facet. Miał na oko metr osiemdziesiąt wzrostu, twarz zakrywały mu okulary przeciwsłoneczne i biała materiałowa maseczka. Ubrany był w czarny płaszcz sięgający połowy uda, a spod niego wystawał ciemny kaptur, zarzucony na głowę.
   -Nie ma pani jakichś drobnych? - Zapytał zachrypniętym głosem, łapiąc mnie za ramię.
   Odruchowo ścisnęłam telefon, który trzymałam w schowanej w kieszeni dłoni.
   -Niestety nie - odparłam, wyrywając ramię z uścisku.
   -Oj, myślę, że masz nawet więcej niż drobne - rzucił nieznajomy i znów chwycił mnie za ramię, tym razem mocniej.
   -Proszę mnie zostawić - powiedziałam stanowczo i znów spróbowałam się wyrwać, tym razem bez skutku.
   Serce zaczęło mi walić jak młotem, a w głowie pojawiły się najgorsze możliwe scenariusze, jak to się może skończyć. I wtedy stało się coś niespodziewanego.
   -Proszę ją zostawić! - Zawołał ktoś zza moich pleców.
   Mężczyzna prychnął pod nosem i wolną ręką poprawił sobie okulary.
   -No proszę, masz swego wiernego obrońcę - rzucił zgryźliwie. - Nie myśl, że ci to pomoże, wyskakuj z kasy!
   Gdy sięgał do kieszeni, w której zapewne trzymał nóż, z impetem wpadł na niego młody chłopak z blond lokami.
   -Powiedziałem, żebyś ją zostawił! - Krzyknął i wymierzył niedoszłemu złodziejowi cios prosto w twarz. Tamten zatoczył się, przeklął pod nosem i oddalił się w tłumie płynącym w stronę dworca.
   -Nic ci nie jest? - Spytał z daleka mój wybawiciel.
   -Nie - odparłam, uśmiechając się lekko, zszokowana sytuacją. - Chwała Bogu, że na mnie wpadłeś.
   Tajemniczym "wiernym obrońcą" okazał się być Jędrzej Rozwad, drużynowy jednej z próbnych drużyn z okolic Mokotowa. Był szczupły i niewiele wyższy ode mnie. Miał okrągłą, pogodną twarz, szare oczy, schowane za prostokątnymi szkłami korekcyjnymi, nieduży nos, szerokie, wiecznie lekko uśmiechnięte usta, a głowę jego wieńczyły blond loki, układające się po swojemu. Może i nie wyglądał groźnie, ale od kilku lat trenował krav magę.
   -Nie ma za co - odpowiedział chłopak. - Co ty robisz tutaj o tej porze?
   -A spotkałam się z naszą byłą przyboczną, która robi teraz praktyki gdzie indziej, a ty?
   -Po zajęciach na uczelni wpadłem na chwilę ze znajomymi na coś do jedzenia, potem poszedłem do empiku i trochę mi się to wszystko przeciągnęło, więc dopiero teraz wyszedłem. Ale, jak widać, dobrze, że tak wyszło.
   -Oj tak - zaśmiałam się. 
   -Ty wracasz metrem, co nie?
   Pokiwałam głową.
   -To może lepiej cię odprowadzę - stwierdził Jędrzej i razem ruszyliśmy w stronę "patelni".
   Szliśmy w tłumku, zmierzającym w dwie różne strony, a z góry oświetlały nas latarnie, zasłonięte resztkami liści, a z nie tak daleka dobiegały dźwięki muzyki. Ktoś grał na gitarze i śpiewał do kiepskiego mikrofonu licząc na to, że uda mu się dorobić. Lubiłam ten klimat centrum, nawet pomimo nieprzyjemnego incydentu tego wieczoru.
   -Dawno w sumie się nie widzieliśmy - rzekł odkrywczo chłopak. - Jakoś od... DPH.
   -Szmat czasu - odparłam, uśmiechając się. - Prawie miesiąc.
   Szliśmy tak żartując i rozmawiając w sumie o niczym. Jędrek opowiadał co u niego w drużynie, a ja co u mnie. Skończyło się na tym, że przed zejściem do metra odstaliśmy jeszcze dobre pół godziny, gadając. W końcu zadzwoniła do mnie mama, zdziwiona, czemu tak długo nie wracam. Musieliśmy się więc pożegnać. Ja zeszłam na dół do metra jadącego w stronę Kabat, a Jędrzej zniknął w podziemiach, prowadzących do tramwajów.
   Na koniec tego... szczególnego dnia okazało się, że były jakieś problemy z metrem i droga do domu zajęła mi dwa razy więcej czasu niż powinna. Mimo to bezpiecznie wróciłam do siebie i tak zakończyło się moje czwartkowe pasmo przygód.

  
  

Trochę szybciej - historia pewnego roku szkolnegoWhere stories live. Discover now