Rozdział 2

2.1K 143 35
                                    

Christian

Wpadłem do pierwszej lepszej sali i rozejrzałem się na boki.
Nieszczęśnica, którą jako pierwszą złapałem wzrokiem mogła mieć z paręnaście, maksymalnie dwadzieścia lat i dziś z całą pewnością nie był jej szczęśliwy dzień.
– Wstawaj, szybko. – rozkazałem.
– Jak to? – uchyliła usta i odsunęła się pod ścianę.
– Masz problemy z sercem?
– Nie.
Mogła powiedzieć, że tak. Wtedy pewnie zostawiłbym ją w spokoju, bojąc się, że dostanie zawału.
– Więc zbieraj dupę, zaraz wszystko ci wyjaśnię. – pociągnąłem dziewczynę za rękę i wyprowadziłem na korytarz. Nie miałem czasu, żeby się z nią cackać, więc zabrałem się za krótkie wyjaśnienia: – Wyjdziesz ze mną przed szpital.
– Wypuszczacie mnie?
– Nie do końca.
– Więc o co chodzi?
– Postaraj się nie stresować, okej? – widziałem lęk wymalowany na piegowatej twarzy kobiety, więc spróbowałem ją uspokoić. – Pomożesz mi w jednej małej sprawie.
Pokiwała głową, zgadzając się. Sympatycznie, chociaż i tak nie miała wyboru.
– Co mam robić?
– Właściwie nic takiego. – odkaszlnąłem. – Będę groził policji, że zastrzelę cię na ich oczach. To jak, gotowa?
– Słucham?!
Zegar tykał, a czasu było coraz mniej. Cholera, nie byliśmy przygotowani na coś takiego, bo kto mógłby się spodziewać, że matka Alice nagle pojawi się pod szpitalem?
Oczywiście, że powiadomiłem ją o wypadku, gdy stan jej córki był krytyczny, ale nie podejrzewałem, iż jest na tyle szalona, by przylecieć do Szwecji i próbować dostać się do budynku, w którym się zabarykadowaliśmy.
Narobiłem w życiu wiele złego, ale zsyłanie na mnie Tary Morgan było zdecydowanie zbyt surową karą od Najwyższego.
– Otwierajcie. – rzuciłem do Alberto i Benjamina.
Mężczyźni odsunęli niechlujną piramidę z krzeseł i ciężką zasuwę, a chwilę po tym, jak dowódca nacisnął na klamkę i kopnął w drzwi, poraziły mnie ostre promienie słońca.
– Nie zabijaj mnie. – zaskomlała dziewczyna, łapiąc mnie za bluzę.
– Spokojnie...
Rozumiałem, że była przerażona, ale musiałem skupić się na wykonaniu zadania. Tu nie było miejsca na głupie błędy i rozkojarzenie, bo od przebiegu akcji zależało życie wielu osób.
Przycisnąłem spluwę do skroni zakładniczki i powoli wyszliśmy z budynku. Nie muszę chyba mówić, że spowodowaliśmy jeszcze większe zamieszanie, niż Tara atakująca gliniarzy torebką?
Wszystkie oczy skierowane były prosto na nas, a ja... Czułem się całkiem nieźle.
Cholera, nie... Czułem się wręcz zajebiście.
Uczucie adrenaliny uderzyło we mnie z taką siłą, że prawie się zachwiałem, a gdy usłyszałem pierwsze żałosne okrzyki, delikatnie uniosłem kąciki ust.
– Rzuć broń! – rozdarł się jeden ze szwedzkich gliniarzy, oczywiście po angielsku, bo już nikt nie miał wątpliwości skąd pochodziliśmy. – Puść dziewczynę i poddaj się! – dodał.
Nie wiem skąd oni biorą te zabawne, oklepane teksty. Czy gdybym miał zamiar się poddać, wsuwałbym giwerę do ust kobiety?
– Spokojnie, nic ci nie będzie. – szepnąłem, ale chyba nie poczuła się lepiej, bo zacharczała i szarpnęła się w panice. Przysunąłem usta do ucha dziewczyny i powiedziałem spokojnym tonem: – Nie zabiję cię, obiecuję. Oddychaj przez nos.
Jej nozdrza zaczęły się rozszerzać przy wdechach, więc spełniła moją prośbę. Wciąż nie miałem pewności, że wytrzyma to wszystko psychicznie, ale przynajmniej zmniejszyłem prawdopodobieństwo, że się porzyga albo poddusi. Chociaż tyle dobrego.
– Puść dziewczynę! – rozkazał któryś z mundurowych.
Chyba jeszcze nigdy nie mierzyło do mnie tylu ludzi jednocześnie i musiałem przyznać, że było w tym coś ekscytującego.
– Rzuć broń albo strzelamy! Liczymy do trzech...
Uśmiechnąłem się i zaciągnąłem ciepłym, wiosennym powietrzem.
– Jeżeli mnie zastrzelicie, moi ludzie rozpętają piekło w szpitalu. – odpowiedziałem lekko. – Razem ze mną zginą wszyscy niewinni pacjenci. Tego chcecie?
Pieski popatrzyły po sobie, jakby nie byli pewni, czy mówię poważnie. Szukali potwierdzenia u swoich współpracowników, a nie u mnie, czym jeszcze bardziej mnie rozśmieszyli, więc, nie kryjąc rozbawienia, dodałem:
– Chcę Tarę Morgan. Pozwólcie jej dostać się do środka, a nikomu nic się nie stanie.
– Nikt nie ma prawa się stąd ruszyć. – warknął jakiś młody policjancik, który mógłby być moim synem, gdyby za gówniarskich czasów pękła mi gumka. – Poddajcie się, do cholery!
– Puśćcie panią Morgan. – upierałem się przy swoim.
Moglibyśmy tak gadać przez cały dzień, ale moja szanowna mamusia wyglądała na nieco zniecierpliwioną. Wzrokiem przekazywała mi komunikat, który udało mi się mniej więcej rozszyfrować. Było to coś pomiędzy „zaraz was wszystkich pozabijam, a ciebie w pierwszej kolejności.", a „nienawidzę cię, kutasie."
– Nie ma mowy. – usłyszałem głos jeszcze innego komandosa z Bożej łaski. – Puść tę dziewczynę!
Strużka śliny zakładniczki spłynęła jej po brodzie, a następnie broni i mojej ręce.
– Nie przedłużajmy tego. – odpowiedziałem ostrzej, by zaakcentować poirytowanie.
– Jeżeli się nie poddasz... Postrzelimy ją!
O, ale jazda.
Mundurowy wycelował w Tarę, a ja parsknąłem śmiechem.
Cóż, relację z matką mojej przyszłej żony mogłem uznać za dość napiętą...
Właściwie to gorzej już być chyba nie może, pomyślałem.
– Śmiało, strzelaj. – odkrzyknąłem. – To moja teściowa.
– Ty skurwysynu! – odpaliła się Tara, machając tą swoją torebeczką.
Oh, a jednak może być gorzej.
Oczywiście nie mówiłem poważnie. Wcale nie chciałbym, żeby strzelili do matki Alice.
No dobra, może trochę chciałem, ale z pewnością nie mogłem do tego dopuścić.
– Nie żartuję! – wrzasnął ten sam facet.
– Ja też nie. Jeżeli chcesz, to strzelaj. – wzruszyłem ramieniem. – Ale bądź przygotowany, że w budynku tuż za mną rozegra się prawdziwy, krwawy koszmar. I to wy go rozpętacie.
– Jakie są wasze żądania? – syknął.
– Na tę chwilę potrzebujemy pani Morgan.
– Chcemy negocjować o wypuszczeniu zakładników.
– Świetnie. Przekażę tę informację szefowi.
– Teraz. Wypuśćcie wszystkie dzieci i osoby starsze.
– To niemożliwe.
Facet zacisnął zęby. Wyglądał na kompletnie sfrustrowanego, a mnie wręcz skręcało z rozbawienia. Czy on naprawdę tak wyobrażał sobie negocjacje? Zdziwił się, że odmówiłem wypuszczenia szpitalnych perełek, które były dla nas najważniejsze i miały pomóc nam w osiągnięciu zamierzonego celu? Niewiarygodne.
– Zaczynacie mnie nudzić. – złożyłem usta w dziubek i omiotłem spojrzeniem policyjne taśmy, dziennikarzy i kamerzystów. Przyszedł czas na dolanie oliwy do ognia. – Mam nadzieję, że wszystko jest nagrywane. – mrugnąłem do młodej babki z mikrofonem, która nie mogła mnie usłyszeć, bo stała cholernie daleko. Nie zależało mi jednak na rozmowie z nią, a na zasianiu ziarna niepewności i obawy w błaznach, mierzących do mnie i Tary. – Niech cała Szwecja zobaczy egzekucję na kilkudziesięciu bezbronnych pacjentach, a pierwszą ofiarą będzie moja urocza koleżanka. – dodałem, przejeżdżając opuszkami palców po drżących policzkach kobiety.
– Natychmiast rzuć broń! – jeden ze starszych mundurowych aż się zapowietrzył. – Jeżeli zrobisz jej krzywdę, zabijemy cię i wtargniemy do środka!
– Jak już mówiłem, zginą niewinni ludzie. – uśmiechnąłem się arogancko. – Przez wasz brak kompetencji. Jesteśmy niezrównoważeni, więc nawet nam powieka nie drgnie. Wiecie, ile maluchów jest na oddziale dziecięcym? Na pewno to wiecie. Musicie wiedzieć, nie?
Mężczyźni zacisnęli usta, jakby każdy z nich walczył sam ze sobą, by nie powiedzieć o kilka słów za dużo. Przecież każde nieprzemyślane zdanie mogło wywołać we mnie jakiś atak furii czy inne gówno.
Cóż, nie mieli pojęcia, że w tamtej chwili nie czułem złości czy strachu przed jakimikolwiek konsekwencjami, a obrzydzenie. Cholera, samo myślenie o tym, iż mielibyśmy skrzywdzić dziecko, sprawiało, że robiło mi się niedobrze.
– Żądamy dowodów, że zakładnicy są w dobrym stanie fizycznym.
– Nie ma problemu. Prześlemy wam nagrania.
– Nie jesteśmy idiotami. – rzucił starszy facet z wąsem. Był niesamowicie zdenerwowany, ale próbował brzmieć na opanowanego. – Dobrze wiemy, że łatwo jest sfałszować film, więc najrozsądniej będzie, jeżeli wpuścicie kogoś z zewnątrz. Zgadzasz się?
– Cóż... – musiałem udać, że zastanawiam się nad odpowiedzią, bo bez tego nie miałbym zabawy. – Nie zgadzam się, że nie jesteście idiotami, ale chętnie porozmawiamy z Ministrem Sprawiedliwości.
– Nie może wejść sam.
– To niech weźmie zwierzątko, na przykład chomika.
Mundurowy ponuras odkaszlnął, manifestując wkurzenie i pogardę dla mojej osoby.
Chyba tylko ja bawiłem się fenomenalnie.
– Minister Sprawiedliwości, negocjator i sześciu wojskowych. – targował się.
– Obawiam się, że nie mamy tylu wolnych krzeseł. – parsknąłem i wysunąłem nieco broń z ust dziewczyny. Jej rola ofiary powoli dobiegała końca.
– Nie wpuścimy pana Ministra do szpitala bez ochrony.
– Jasne, że nie. – skinąłem głową. – Więc przyjdziesz ty... – kiwnąłem brodą na pierwszego lepszego gościa, który wyglądał, jakby wolał umrzeć, niż pchać się w naszą paszczę lwa. – ...I ty. – zdecydowałem z uśmiechem, wybierając kolejnego policjanta. – Damy wam znać, o której zorganizujemy spotkanie, a do tego czasu możecie mieć pewność, że żadnemu z zakładników nie spadnie włos z głowy.
Nie wszyscy byli zadowoleni z tego chwilowego rozwiązania. Mało powiedziane – większość z nich krzywiła się, jakby naprawdę spodziewali się, że oddam im giwerę, wypuszczę dziewczynę i sam właduję się do więźniarki, by ze skruchą stanąć przed sądem i odsiedzieć wyrok dożywocia.
– A teraz, skoro już wszystko ustaliliśmy, przepuśćcie Tarę Morgan. Wycofamy się powoli w kierunku szpitala i... – zastygłem, gdy słuchawka, którą miałem wsadzoną do ucha, cichutko zapiszczała. Ktoś próbował się ze mną połączyć.
– Stary. – usłyszałem stłumiony i niewyraźny głos Masona.
Sięgnąłem do urządzenia, lekko w nie stukając, by gliniarze i wojskowi nie pomyśleli, że mi odbiło i zacząłem gadać sam do siebie.
– Czego chcesz?
– Powiedz im. – rzucił błagalnym tonem. – Tak jak się umawialiśmy.
– Kurwa, człowieku...
– No weź. Proszę.
Przewróciłem oczami i wyprostowałem się, a następnie odchrząknąłem i delikatnie szarpnąłem przerażoną zakładniczką. Musiałem dodać trochę dramaturgii.
– Mamy nowe żądanie. – rzuciłem tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Ostrzegam, że każda odmowa odbije się na niewinnych pacjentach.
Wszystkie oczy skierowane na mnie momentalnie pociemniały, a ich właściciele przygotowywali się na najgorsze. Zastanawiałem się, co chodziło im po głowach.
Szwecja chyba nie słynęła z tak popierdolonych akcji, jak zajmowanie budynków i kilkudniowe przetrzymywanie zakładników, no może z wyjątkiem napadu na bank w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim, od którego wzięła się nazwa syndromu Sztokholmskiego, więc pewnie wyobrażali sobie, że zażądamy kilkuset milionów koron czy choćby helikoptera, którym mielibyśmy odlecieć w siną dal.
Wyciągnąłem rękę w kierunku Tary, a gdy ta zbliżyła się na taką odległość, że byłem w stanie dotknąć jej ramienia, przysunąłem ją do siebie i powoli, w ogromnym skupieniu i nie odwracając wzroku od przeciwników, zaczęliśmy się wycofywać.
– Czego chcecie? – warknął jeden z mundurowych, trzymając palec na spuście.
– Sto dużych pizz z podwójnym serem, kurczakiem i pieczarkami.
– Przepraszam? – koleś chyba zakrztusił się własną śliną, a gały prawie wyszły mu z orbit.
– Nic nie szkodzi. – odparłem, wpychając Tarę i dziewczynę do środka.
Zanim drzwi od szpitala zamknęły się z hukiem, uniosłem środkowy palec i ostatni raz pozdrowiłem widownię.

MALBAT TOM 4Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz