14. Mój własny wszechświat.

24 3 16
                                    

Rutyna była słowem, które od kilku dni było dla mnie zbawieniem. Czułam, że bez niej byłabym w stanie oszaleć, a zamieszanie w moim życiu mogłoby wyjść spoza kontroli. Byłam przekonana, że wtedy osiwiałabym nie mając jeszcze dwudziestu lat i pozostałoby mi jedynie zapłakać się na śmierć. Po prostu chaos nie był czymś, co potrafiłam ujarzmić i byłam w stanie się do tego przyznać od najmłodszych lat.

Już jako dziecko wiedziałam, że lepiej się czuje i lepiej działam, gdy wszystko mam pod kontrolą. Czasami chodziło o listy do uzupełnienia zadań szkolnych, innym razem o przypominające codziennie dzwonki w telefonie, aby na pewno nie zapomnieć o stałych czynnościach, nawet jeśli nie było opcji, aby wypadły mi z głowy. Po prostu mając jakieś zabezpieczenie względem tej mojej rutyny, czułam się o wiele lepiej. Bo właśnie ona była dla mnie dosyć ważnym elementem dnia. Dzięki niej nie musiałam się stresować, bo pozostawałam w rytmie ze świadomością, że wszystko co robię ma cel, sens i określony czas. Z poczuciem organizowania szło poczucie rozluźnienia, bo nie musiałam się niczym martwić na ostatnią chwilę, nie stresowały mnie zaskakujące sytuację i ogółem wszystko szło płynnie.

Dlatego tak bardzo cieszyłam się z powrotu do Los Angeles. Mogłam tego nie mówić na głos, ale byłam pewna, że łatwo można było to we mnie wyczytać. Może nie patrzyłam na wszystko z pięknymi, czarującymi iskierkami w oczach, ale był w nich na pewno spokój, który mógł na kilka dobrych dni zapanować również we mnie. Oddychało mi się w tym miejscu lepiej, co mogło wydawać się paradoksem zważywszy na to, że znajdowałam się w centrum miasta. Jednak tak po prostu było. To było moje miejsce na ziemi, mój świat, który znalazł się w środku zatłoczonego Los Angeles.

Chociaż w Vegas bawiłam się niesamowicie, przeżyłam emocjonalny rollercoaster i zrozumiałam kilka nowych, a jednocześnie starych, ale z innej perspektywy rzeczy, to wciąż nie czułam się tam na tyle dobrze, aby nie czuć dziwnego niepokoju. Mogłam się naprawdę dobrze bawić, ale nic nie eliminowało stresu związanego z tym, że nie mam planów, wszystko w jednej chwili może się rozsypać, a moja bujna wyobraźnia wcale nie pomagała. Nie byłam osobą dobrze pracującą pod presją i nie radziłam sobie ze stresem tak jakbym chciała.

Dlatego kolejny dzień z rzędu uśmiechałam się delikatnie pod nosem, podając kawę, ciasta i wycierając stoły. Chociaż ciocia Lucy zarządziła, żebym jeszcze kilka dni przeznaczyła na odpoczynek, nalegałam natrętnie na powrót do pracy, aż w końcu się zgodziła, co nie przyszło jej łatwo. Od razu na drugi dzień po powrocie do domu zajęłam się tym, czym zawsze. Rano szłam do cukiernii, pomagałam tam kilka godzin, a późnym popołudniem lub wieczorem robiłam zaliczenia do szkoły i pracowałam nad dyplomem. Kilka razy miałam myśl, że może to trochę za dużo, bo również niewiele snu mi pozostawało, ale odrzucałam od siebie negatywne nastawienie po przemyśleniu, że tak właśnie wyglądało to przedtem i nie było sensu nic zmieniać. Wszystko w końcu było na swoim miejscu. Pozostawało kilka rzeczy, które musiałam przemyśleć, na przykład możliwy powrót do rodzinnego domu, ale starałam się skupić na tym co teraz. Cukiernia, nauka, dyplom i czasami godzina głupich rozmów z bliźniętami.

Nie widziałam się z nikim na żywo za często od powrotu do pracy, ale regularnie rozmawialiśmy wszystko na grupie lub mijaliśmy się w akademii w biegu. Nie była to jedynie moja wina. W rzeczywistości każdy z nas musiał się rzucić w wir rutyny, aby nadrobić obowiązki z kilku dni nieobecności. Jednak nie zaniedbaliśmy naszej relacji, teoretycznie grupa nie ucichła ani razu od kilku dni. Wstawałam, zastając już kilka wiadomości, a starałam się zasnąć, gdy wciąż odbywała się żywa dyskusja.

Wszystko wydawało się być w porządku, chociaż z tyłu głowy miałam widok tych wszystkich radiowozów i zamieszania, jakie odbywało się, gdy wjechaliśmy do miasta. Jednak starałam się nie myśleć o tym za dużo, dopóki Luiza nie będzie gotowa, aby powiedzieć coś więcej. Wciąż była roztrzęsiona po tym, cokolwiek widziała tamtego dnia. Zawsze była wrażliwa, ale tamta chwila potwierdziła po raz kolejny, że cokolwiek się działo, było coraz gorzej, a my chyba znaleźliśmy się w czarnej dziurze. Udzielała się na grupie, uśmiechała i w zasadzie zachowywała na pozór normalnie, ale były chwile, gdy odpływała we własnych myślach i trzeba było ściągać ją na ziemię. Dawaliśmy jej czas, bo na nasze nieszczęście, akurat ona musiała zobaczyć ten pewnie okrutny obraz. Nie naciskaliśmy i nie upominaliśmy się na informacje, chociaż czasami atmosfera była dosyć napięta ze względu na niewiedzę. Luiza zapewniała ostatnio, że za kilka dni już będzie gotowa. Określiła się, a czas minął i teoretycznie mieliśmy się wszystkiego dowiedzieć już jutro. Chociaż wszystko to było chyba za duże słowo.

Beauty Of The WanderingWhere stories live. Discover now