Część Bez tytułu 37

1 0 0
                                    

Mark wciąż siedział schowany za tym samym autem. Był przemoknięty i zmarznięty. Niemal nie drgnął, odkąd Steve zniknął za drzwiami bloku. Nasilający się ból w okolicy obojczyka wyraźnie dawał mu się we znaki. Wtedy przypomniało mu się, że w schowku swojej starej toyoty powinien mieć tabletki przeciwbólowe. Zwyczajowo trzymał je tam na wszelki wypadek. Od śmierci Julii często dopadały go migreny, dlatego trzymał je prawie w każdym potencjalnym miejscu swojej ewentualnej obecności. Upewnił się, że ciągle jest sam na parkingu. Następnie wstał z trudem i dyskretnie ruszył do swojego samochodu. Ucieszył go widok pozostawionych uchylonych przez sąsiada drzwi od strony pasażera. Znalazł upragnione tabletki, których łyknął kilka naraz. Ponownie przysiadł na ziemi. Musiał dać odpocząć organizmowi. Następujące po sobie parokrotne wyładowania rozświetliły całą okolicę. Udało mu się w tym czasie spokojnie rozejrzeć się. Cisza, nikogo wokół. Choć w tej chwili samotność wcale mu nie dokuczała, to już wrodzone czarnowidztwo kazało mu być gotowym na każdy możliwy scenariusz. Cisza przed burzą, pomyślał. Ponownie delikatnie wychylił głowę zza auta. Dostrzegł dym wydobywający się z klatki. Pomyślał, że Steve zaczął już bawić się w podpalacza. Nie mam zegarka, więc skąd mam wiedzieć, czy minęło już pięć minut - rzucił nagle na głos. Dzięki temu czuł się raźniej. Zresztą każdy sposób na dodanie sobie otuchy był tej chwili na wagę złota. Podniósł się w końcu z ziemi. Zaczął krzyczeć z całych sił, ostrzegając przed pożarem w bloku. Nie zauważył żadnej reakcji w oknach. Żadna firanka nawet nie drgnęła. Nikt nie otworzył okna i nie wyjrzał na zewnątrz. Dla pewności krzyknął jeszcze kilka razy. Dalej nic. Jedyne mieszkanie, w którym paliło się światło należało do sąsiadów. Spojrzał w górę w kierunku łącznika. Pomimo brudnych szyb w oczy rzuciły mu się migające w co raz większej ilości ogniste języki. Zdziwił się jedynie tym, że pożar rozprzestrzeniał się tylko mniej więcej w połowie połączenia pomiędzy usytuowanego na ich szczycie. Przecież wyraźnie widział dym wydostający się z klatki. Nie był to jednak najlepszy moment na rozmyślania.

Następnie nastąpiła sekwencja dwóch niemal nakładających się w czasie wydarzeń, spośród których byłoby niezwykle ciężko wybrać to, które bardziej wystraszyło Marka. Najpierw usłyszał przerażające wycie połączone z rykiem. Uznał, że to monstrum wkurzyło się na nich. Cóż innego mogłoby wydać z siebie taki odgłos. Zaraz z po tym z klatki, wybiegł bezgłowy stwór o ludzkim ciele. Wyraźnie było widać, że ogień mu nie służy. Skóra na jego nogach była znacznymi fragmentami po prostu zwęglona. Z ran wydobywała się czarna maź. Dokładnie w takim samym kolorze jak ciągle płonące w miejscu głowy płomienie, które ją zastępowały. Podobnie jak i podczas ich pierwszego spotkania na parkingu, tak i teraz każda spadająca z nieba kropla deszczu kończyła swoją podróż z sykiem po kontakcie z upiornymi mrocznymi płomieniami. Te jednak wydawały się być całkowicie odporne na wodę. Za to ogień mógł go naprawdę skrzywdzić. Może w takim razie piorun też, pomyślał Mark. Wycofał się do bagażnika, skąd wyciągnął mocno zużyty parasol. Po naciśnięciu guzika ten otworzył się bez przeszkód. Położył go na ziemi następując nogą na materiał. Zdecydowanym ruchem szarpnął do góry, tak że w jego ręce został tylko jego metalowy szkielet. Kilka sekund różnicy, przypomniał sobie słowa Steve'a. Wbił w mokrą ziemię to co zostało z parasola licząc, że uda mu się w jakiś cudowny sposób przyciągnąć uderzenie pioruna. Stanął dwa kroki dalej. Miał w głowie plan, który bardziej niż cokolwiek w tej chwili miał prawo nie wypalić. Znów zaczął krzyczeć, czym od razu zwrócił uwagę bezgłowej bestii. Nagi mężczyzna ruszył w jego kierunku. Kiedy dopadł Marka, jednym uderzeniem, a właściwie wymachem, powalił go na ziemię. Gdyby nie łyknięte wcześniej leki przeciwbólowe, pewnie już by się nie podniósł. On tymczasem rzucił się na potwora. Był jednak wyraźnie słabszy. Ręce bezgłowego zaczęły zaciskać się na szyi Marka, który powoli zaczynał godzić się ze swoim losem. Wcale się tym nie przejął. Życie bez Julii i tak straciło dla niego sens. Brak dopływu tlenu robił swoje. Mark odpływał. Wtedy w wystający z ziemi metalowy szkielet parasola uderzył piorun. Wyraźnie przegrywający w potyczce z istotą nie z tego świata Mark odepchnął ją ostatkiem sił. Nic się nie stało. Nagle piorun uderzył ponownie w to samo miejsce. Mark kopnięciem odrzucił go o kolejny krok do tyłu. Tym razem, po chwili, stojący w rozkroku nad parasolem nagi stwór rozpadł się na kawałki. Fragmenty jego ciała, które przed chwilą eksplodowało rozrzuciło po całej okolicy. 

W paszczy szaleństwaWhere stories live. Discover now