Rozdział XVII

3 0 0
                                    

W końcu nadszedł ten dzień, gdy przyszło mi zmierzyć się z jednym ze swych koszmarów: tłumem ludzi.

Uczesany i wystrojony wsiadłem do samochodu. Zastanowiłem się, czy na pewno niczego nie zapomniałem, po czym ruszyłem. Leokadia już czekała przed domem.

Czy to... szminka?! Do tego czerwona. Było jej bardzo do twarzy, jednak po raz pierwszy uderzyła mnie świadomość, że Leokadia nie jest już dzieckiem, a dorastającą panienką. Poczułem się dziwnie. Miała na sobie bordową sukienkę przyozdobioną kwiatami zrobionymi z koronki. Włosy splotła w wymyślny warkocz.

– Pięknie wyglądasz – powiedziałem na powitanie.

– Dziękuję – odparła, wsiadając do samochodu. Jej twarz rozświetlał promienny uśmiech. – Wspaniały dziś dzień, nieprawdaż?

– Cudowny.

Jak gdybym wypowiedział zaklęcie, z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu.

– Nie wydaje się pan zachwycony – zauważyła Leokadia.

– Przebywanie na tłumnych imprezach nie należy do moich ulubionych zajęć.

– No tak, pan przecież woli siedzieć w domu na pustkowiu. Ale proszę spojrzeć na to z innej strony: zobaczy pan swoją rodzinę.

"Tym bardziej wolę siedzieć w domu na pustkowiu" – tego nie wypowiedziałem na głos.

Na miejsce dotarliśmy dwie godziny później. Agnieszka zdecydowała się na ślub w niewielkim, starym kościółku w centrum miasta. Piękna budowla zdobiona witrażami i licznymi malowidłami od razu zdobyła serce Leokadii.

Usiedliśmy w ławce z tyłu kościoła, liczyłem, że tutaj pozostanę niezauważony. Spoglądałem na rzędy dżentelmenów w wymuskanych garniturach i dam w pięknych sukniach. Zadrżałem. Ani jednej znajomej twarzy. Matka i siostry musiały siedzieć w pierwszej ławce.

– Czy mogłabym podejść do przodu? – szepnęła Leokadia.

– W porządku, tylko nie przeszkadzaj nikomu.

Obserwowałem, jak idzie przez kościół i siada na ławeczce ustawionej z boku, wzdłuż ściany.

Wkrótce rozległa się muzyka, a do kościoła weszła panna młoda. Zmieniła się, odkąd widziałem ją po raz ostatni. Przestała farbować włosy, teraz były w naturalnym kolorze ciemno–blond. Tego dnia spływały po jej plecach delikatnymi falami. Uśmiechała się. Czułem, że jest naprawdę szczęśliwa. Gdy patrzyłem jak podchodzi do stojącego przy ołtarzu wysokiego młodzieńca, przez chwilę poczułem żal, że mnie nie udało się ułożyć życia w ten sposób.

Zerknąłem na Leokadię. Trudno uwierzyć, ale wydawała się jeszcze szczęśliwsza od młodej pary. Zastanawiałem się, o czym teraz myśli.

– To naprawdę niesamowite! – powtórzyła Leokadia, chyba po raz piąty, gdy po ślubie jechaliśmy do restauracji, w której miało odbyć się przyjęcie weselne.

– Cieszę się, że tak ci się podobało.

– Tyle miłości, tyle magii w jednym miejscu! Czy to nie piękne? – W oczach dziewczyny lśniły łzy wzruszenia.

Nie odpowiedziałem. Pozwoliłem Leokadii się wygadać. Nie rozumiałem do końca jej entuzjazmu, ale było w jej postawie coś, co budziło we mnie iskierkę podziwu. Ujęła mnie jej wiara w wieczną siłę miłości. W to, że może ona trwać do końca naszych dni. Że zdarza się tylko raz w życiu, jest nam przeznaczona.

Co mogłem odpowiedzieć, skoro wiedziałem, że czasami ta jedyna miłość wcale nie okazuje się szczęśliwa? Patrzyłem na uśmiech Leokadii, na radość w jej oczach i czułem, że lepiej zrobię, zostawiając swoja opinię dla siebie.

Dziki kwiatWhere stories live. Discover now