Rozdział V

6 2 1
                                    

Kolejne dni magii nie miały w sobie zupełnie, za to nie brakowało im szarości, chłodu i ulewnego deszczu. Trzeciego dnia takiej pogody zacząłem się poważnie zastanawiać, czy to aby nie kolejny potop, zesłany jako kara za grzechy ludzkości. Taki obrót rzeczy nikogo by chyba nie zdziwił...

W środowy wieczór siedziałem przy kuchennym stole i spoglądałem na okno. O szybę nieprzerwanie uderzały całe armie wściekłych kropel deszczu. Nazajutrz przypadał dzień zakupów. Perspektywa podróży do miasta w parszywą pogodę nie napawała mnie radością.

A mogłem tamtego wieczoru nie martwić się niepotrzebnie i zachować trochę optymizmu, ponieważ następnego dnia obudziłem się, by ujrzeć promienie listopadowego słońca wpadające do pokoju. Humor znacznie mi się poprawił i pozostał taki aż do śniadania. Wtedy to otworzyłem lodówkę i uświadomiłem sobie, że nie ma w niej nic poza jogurtem i kawałkiem sera. Po skromnym posiłku sporządziłem listę zakupów (była stanowczo za długa). Spakowałem siatki i już byłem gotowy na podbój supermarketu. Żyć, nie umierać!

Do domu wróciłem zły i już nawet pogoda nie zdołała poprawić mi humoru. Dwie godziny snucia się po sklepie w poszukiwaniu potrzebnych artykułów wykończyły mnie doszczętnie. Na dokładkę godzina stania w korku. Żałowałem, że nie zjadłem obiadu w jakieś restauracji. Teraz miałem spędzić następną godzinę na bieganiu po kuchni.

Obładowany siatkami pełnymi zakupów poszedłem do domu. Perspektywa odłożenia tych wszystkich toreb, aby poszukać klucza wprawiła mnie w jeszcze większą irytację. Odruchowo nacisnąłem na klamkę, licząc, że drzwi w czarodziejski sposób same się przede mną otworzą. Zdębiałem. One naprawdę się otworzyły.

Ostrożnie wszedłem do domu. Byłem pewny, że przed wyjściem zamknąłem mieszkanie na klucz, jak to możliwe, że było otwarte? Czyżby ktoś się włamał? Zdawało się to mało prawdopodobne, ale nie mogłem całkowicie wykluczyć takiej opcji.

– O, dzień dobry! – Z salonu wyszła uśmiechnięta Leokadia. Poczułem, jak moja twarz na jej widok najpierw staje się blada, a zaraz później czerwona. Dziewczyna miała na sobie brzydkie, wytarte dżinsy i białą, za dużą bluzkę o przedziwnym kroju. Uśmiechała się jak zawsze i spoglądała na mnie niewinnie, bawiąc się starą, plecioną bransoletką.

Bez słowa odniosłem ciężkie siatki z zakupami do kuchni, włączyłem ekspres do kawy i dopiero wtedy poszedłem do salonu. Leokadia siedziała wygodnie w fotelu, widocznie na mnie czekała.

– Żądam wyjaśnień – oświadczyłem chłodno.

– Przyszłam zaproponować panu spacerek.

– Ach, tak? – Ciekawa rzecz usłyszeć od włamywacza, że przyszedł zaproponować spacerek.

– No, tak. Co w tym dziwnego? Sam pan widzi, jaka śliczna pogoda! – Dziewczyna rozmarzonym wzrokiem spojrzała w kierunku okna. – Trzeba korzystać, póki czas.

– Jest zimno – burknąłem. W tej chwili spacer był ostatnią rzeczą, o jakiej marzyłem. – Zresztą, nie mydl mi oczu jakimś spacerem! W jaki sposób weszłaś do mojego domu? Zdawało mi się, że drzwi były zamknięte na klucz.

– Dlatego otworzyłam je i weszłam.

– A skąd wzięłaś klucz? – zapytałem zaskoczony, a zarazem lekko zaniepokojony. – Chyba go nie ukradłaś?

– Wie pan, co! – parsknęła z wyrzutem. – Ja nie kradnę. Klucz leży tam, skąd go wzięłam, czyli pod wycieraczką.

– Skąd wiedziałaś, że go tam znajdziesz?

Rzuciła mi pobłażliwe spojrzenie.

– Wycieraczki i doniczki to najbardziej oczywiste kryjówki na klucze. Właściwie nie do końca rozumiem, dlaczego człowiek tak inteligentny jak pan, lekkomyślnie schował klucz od domu w tak przewidywalnym miejscu.

Dziki kwiatWhere stories live. Discover now