Rozdział IX

3 0 0
                                    

Dni mijały powoli, jeden za drugim. Wreszcie Leokadia przestała przychodzić i wszystko wróciło do normy. Było tak samo jak zawsze.

Może jednak nie do końca.

Przez lata samotnego życia w domu nad jeziorem czułem się dobrze. Ten mały skrawek ziemi, cisza i spokój wystarczały mi w zupełności. A teraz... jakby czegoś zabrakło. Na początku próbowałem wmówić sobie, że to nic takiego, że to minie. Ale choć bardzo chciałem, nie byłem w stanie zataić przed sobą prawdziwego powodu mojego kiepskiego nastroju.

Po prostu brakowało mi tej roześmianej dziewczynki, która wniosła do mojego życia radość, magię i szczyptę absurdu. Ja – stary gbur – stęskniłem się za jej śmiesznymi wywodami na różne tematy i nietuzinkowym podejściem do świata.

Czasem wieczorami wiatr szalał, poruszając gałęziami drzewa pod moim domem, które uderzały o szybę w salonie. Ten dźwięk przypominał mi odgłos pukania do drzwi. Chciałem otworzyć je, zobaczyć na progu Leokadię, wpuścić do domu, udając niezadowolenie z jej kolejnej niezapowiedzianej wizyty. Parę razy przyszło mi na myśl, aby pójść do niej i przeprosić za swoje dziwaczne zachowanie. Jednak nie miałem odwagi. Bałem się nastoletniego dziecka. Co za nonsens! Chyba zaczynało mi odbijać na starość.

Któregoś wieczoru w pierwszych dniach grudnia leżałem na kanapie w salonie. Z adaptera unosiły się dźwięki muzyki Beatlesów, którymi starałem się wypełnić uczucie pustki. W pewnym momencie usłyszałem stukanie. I tym razem nie były to gałęzie drzewa. Ktoś naprawdę zapukał do drzwi!

Podniosłem się szybko, ale zanim jeszcze zdążyłem wyjść z salonu, pukanie powtórzyło się z dużą siłą, był to wręcz łomot. Pośpiesznie otworzyłem drzwi.

Na progu ujrzałem drobną kobietę, jednak z całą pewnością nie była to Leokadia. Jej włosy wypadały z kucyka, rozwiewane przez wiatr. Na twarzy miała przekrzywione, okrągłe okulary, zza których spoglądały na mnie wielkie, brązowe oczy wypełnione strachem.

– Dobry wieczór – odezwałem się uprzejmie. – Czy mogę w czymś pomóc?

– Nazywam się Małgorzata Taszewska, jestem mamą Agaty. Czy ona jest tutaj, u pana? – zapytała kobieta drżącym głosem.

– Agata? – powtórzyłem skonsternowany. – Niestety, nie znam żadnej Agaty. I nie ma tutaj nikogo poza mną.

– Jak to? Jak może pan jej nie znać? – zdenerwowała się kobieta. – Przecież przychodziła do pana wiele razy!

– Agata... – powtórzyłem jak głupi. – Ostatnio odwiedzała mnie pewna dziewczynka, ale... ona ma na imię Leokadia. O Agacie niestety nie słyszałem...

– Leokadia! Oczywiście, że tak! Co za głupie dziecko...

Zaniepokoiłem się. Łagodnie zaprosiłem kobietę do środka i zamknąłem za nią drzwi. Na dworze panował okropny chłód. Wydawała się kompletnie spanikowana. Widziałem, jak smutek, strach i gniew mieszają się w jej oczach.

– Proszę, niech się pani spróbuje uspokoić i wyjaśni mi, o co chodzi – rzekłem spokojnie. – Może będę potrafił jakoś pomóc.

Kobieta odetchnęła głęboko kilka razy, przetarła twarz dłonią i lekko drżącym głosem wyjaśniła:

– Leokadia to moja córka, Agata. Czasem przedstawia się tym idiotycznym imieniem, nie mam pojęcia, dlaczego.

Byłem zaskoczony. Aczkolwiek może wcale nie powinienem się dziwić. Leokadię, czy raczej Agatę, stać było na różne dziwactwa. A biorąc pod uwagę jej zamiłowanie do oryginalnych imion... tak, mogłem się tego spodziewać.

Dziki kwiatTempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang