Rozdział VIII

4 1 1
                                    

Leżałam na łóżku i obserwowałam Mikołaja, który właśnie wdrapywał się na szafę. Gdy osiągnął cel, spojrzał na mnie mądrze wielkimi oczami i zwinął się w kłębek.

Był poniedziałek. Właśnie wróciłam ze szkoły i czułam się całkowicie wykończona. Wychowawczyni zatrzymała mnie po lekcji i ze srogą miną zapytała, dlaczego się nie uczę.

– Uważam, że nauka mnie ogranicza – odpowiedziałam uprzejmie.

– Ach, tak? Jak niby nauka może cię ograniczać? – domagała się nauczycielka ze zmarszczonym czołem.

– To proste – wyjaśniłam. – Jeżeli swój czas przeznaczę na naukę, wówczas nie starczy mi go na inne, o wiele ciekawsze i bardziej wartościowe rzeczy.

– Dziecko, twoim głównym obowiązkiem jest nauka. Na przyjemności przychodzi czas później. Co może być bardziej wartościowe od nauki?

– Książki. Nawet te współczesne uczą więcej niż jakikolwiek podręcznik. Kto by pomyślał, prawda? A także spacery po lesie. Obserwacja natury.

Nic nie przekonało pani Mostowskiej. Wobec tego wysłuchałam jej długiego wywodu na temat wyższości nauki nad każdym innym sposobem spędzania wolnego czasu. Szybko zrozumiałam, że próby tłumaczenia swoich racji w tym przypadku nie mają sensu, do tego chciałam zdążyć na autobus, dlatego wysłuchałam wszystkiego, co wychowawczyni miała do powiedzenia. Następnie pokornie obiecałam, że się poprawię, co oczywiście było kłamstwem.

Nauka mnie nudziła. Od zawsze. Aż wreszcie stwierdziłam, że nie warto marnować na nią czasu. Czytałam mnóstwo książek i z każdej, choćby najbardziej błahej opowieści wyciągałam dla siebie coś wartościowego.

Teraz jednak nie miałam ochoty na czytanie. W ogóle na nic. Czułam dziwną przykrość. W ciągu całego życia udało mi się wypracować receptę na szczęście: wystarczy żyć chwilą – nie martwić się nieznaną przyszłością i nie spoglądać w przeszłość, lecz cieszyć z tego, co posiada się tu i teraz. Smutek nawiedzał mnie rzadko. Lecz w tej chwili nie potrafiłam go od siebie odpędzić.

Myślałam o panu Marcinie. W zeszłym tygodniu byłam u niego trzy razy, ale nie wpuścił mnie do domu. Próbował udawać nieobecność, choć ja doskonale wiedziałam, że tam jest. Nie rozumiem, co się stało. Wyglądało na to, że po prostu się na mnie obraził. Tylko dlaczego? Kiedy wyszłam od niego w sobotę, wszystko było w porządku. A jednak musiałam nieświadomie czymś go urazić. Ta myśl sprawiła, że poczułam się jeszcze gorzej. Po twarzy zaczęły spływać mi łzy, których nie potrafiłam powstrzymać, choć bardzo chciałam.

Mikołaj zgrabnym, kocim ruchem zeskoczył z szafy i już po chwili leżał przy mnie, opierając białą głowę na moim udzie.

– Tylko ty nigdy nie masz mnie dość – szepnęłam do niego i pogłaskałam za uszami.

Ale nie mogłam dłużej wytrzymać w czterech ścianach, nawet jeżeli towarzyszył mi tak znakomity przyjaciel, jakim był kot. Zeszłam na dół, chwyciłam kurtkę i wybiegłam na zewnątrz. Skierowałam się na tył domu, przeskoczyłam przez płot i rzuciłam się dalej w las.

Biegłam długo. Suche liście szeleściły pod moimi stopami, drzewa migały obok mnie w zawrotnym tempie. Po niedługim czasie dotarłam do drzewa na brzegu jeziora. Miało grube, rozłożyste konary, a część jego korzeni sięgała wody – tak blisko jeziora się znajdowało. Zręcznie wdrapałam się na drzewo i usiadłam na gałęzi zawieszonej metr nad powierzchnią wody.

O ile wieś, w której przyszło mi mieszkać pozostawiała dużo do życzenia, tak las wokół niej oraz jezioro były niczym wyjęte z krainy marzeń. Nie mogłam doczekać się wiosny, by zobaczyć, jak to wszystko obudzi się do życia, a później wybuchnie zielenią.

Zapadał zmierzch. Chmury zasnuwały niebo, a ja uświadomiłam sobie, że przyjdzie mi wracać do domu w grobowej ciemności. Nie wzięłam ze sobą latarki ani telefonu, żeby jakoś oświetlić sobie drogę. Jedynym źródłem światła było teraz okno w kuchni pana Marcina. Drzewo, na którym siedziałam, znajdowało się w takim miejscu, że doskonale widziałam jego dom na drugim brzegu jeziora.

Spojrzałam na okna na piętrze. Były ciemne, jak zawsze. Tam nigdy nie paliło się światło. Kiedyś chciałabym zapytać pana Marcina, co tam jest i dlaczego nie korzysta z tej części domu. Chciałabym, żeby opowiedział mi coś więcej o swoich płytach winylowych. Chciałabym, żeby jeszcze raz poczęstował mnie naleśnikami z nutellą. Nie wiedziałam, czy cokolwiek z tego będzie możliwe. Wszystko wskazywało na to, że straciłam jego sympatię.

Marcin Burek był najbardziej wyjątkowym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam. Miał długie blond włosy zaczesane w kucyk, stylowy wąsik, zawsze ubierał kolorowe, flanelowe koszule w kratę i nosił zegarek na prawej ręce. Ale to nie wygląd nadawał mu osobliwości. Już parę razy w życiu próbowałam odwiedzać moich sąsiadów, lecz żaden nigdy mnie nie wpuścił. Pan Marcin, pomimo protestów, nie krzyczał, nie wypędzał mnie groźbami. Być może mieszkał sam od tak długiego czasu, że zapomniał, jak należy wypraszać niechcianych gości.

Wyobraziłam sobie, jakie to musi być okropne żyć samotnie. Bez rodziny, bez przyjaciół. Ja sama bardzo bałam się takiego losu. Ludzie bywają różni, mają swoje wady, swoje problemy, ale samotność... Czy może być coś gorszego?

Nigdy nie byłam naprawdę samotna, choć czasami czułam się kompletnie niezrozumiana przez otaczający mnie świat. Miałam rodzinę, chodziłam do szkoły, gdzie codziennie spotykałam ludzi, jacy by oni nie byli. Pan Marcin ostatnie kilkanaście lat swojego życia spędził sam jak palec, w małym domku na końcu świata. Byliśmy zupełnie inni, a jednak miałam wrażenie, że sporo nas łączy. W innym wypadku zapewne nigdy nie przyszłabym do niego po tym, jak pierwszy raz spotkaliśmy się, kiedy siedziałam na drzewie w jego ogrodzie.

Patrzyłam na dom, na światło w kuchni, które w tej chwili było jedynym jasnym punktem całego krajobrazu. Zastanawiałam się, czy jeszcze kiedyś dane mi będzie usiąść w tym pomieszczeniu. Znowu zaczęłam płakać. Moglibyśmy zostać przyjaciółmi, jestem o tym przekonana. Nie po raz pierwszy popełniłam błąd, który zaprzepaścił moją znajomość. Najgorsze, że nie wiedziałam jaki...

Mogłabym założyć maskę i wtopić się w tłum. Mogłabym bardziej upodobnić się do innych ludzi. Mieć wielu znajomych, imprezować jak oni, uczyć się, oglądać seriale, jak inni w moim wieku. Czasami ta myśl stawała się niezwykle kusząca, mimo to zawsze ją odrzucałam. Balansowałam między moimi dwoma największymi obawami: samotnością i utratą prawdziwej siebie. Miałam przeświadczenie, że uniknięcie jednego wiążę się z wyborem drugiego. Wciąż jeszcze nie wiedziałam, co jest gorsze. Na razie wolałam pozostać sobą, naiwnie licząc na to, że ktoś polubi, pokocha mnie taką, jaka jestem naprawdę. Zamierzałam trzymać się tej myśli najdłużej, jak tylko zdołam.

Po pewnym czasie zrobiło mi się potwornie zimno, do tego pomyślałam, że rodzice pewnie wrócili już do domu i będą się o mnie martwić. Ostrożnie zeszłam z drzewa i ruszyłam w kierunku domu. Teraz już nie biegłam. Szłam, uważnie przypatrując się ciemności. Listopad to miesiąc, kiedy świat szarzeje, zasypia. Drzewa stały samotnie, ogołocone z liści, las był cichy i pusty. Nie mogłam się doczekać, kiedy spadnie śnieg i wypełni pustkę swoim jasnym blaskiem.

W telewizji pojawiały się już pierwsze świąteczne reklamy, a ja zastanawiałam się, co dać rodzinie pod choinkę. Choć było jeszcze wcześnie, powoli wczuwałam się w świąteczny nastrój. Wyobraziłam sobie kolorowe lampki, które już za parę tygodni miały rozbłysnąć w każdym domu, radosną atmosferę Bożego Narodzenia i uśmiech na twarzach ludzi, który zawsze towarzyszył temu wydarzeniu.

Święta zawsze były dla mnie czasem radości i spokoju. Wtedy nigdy nie czułam się samotna czy smutna. Ciekawe, co w tym czasie robił pan Marcin? Może miał jakąś rodzinę, do której wyjeżdżał chociaż ten jeden raz w roku...

Dziki kwiatWhere stories live. Discover now