flesh and bone

327 45 57
                                    

Pogrzebane pukanie w twoje drzwi
Nie słyszę dźwięku
Dzwon, który zabrzmiał dla mojego komfortu
To pusta ulica i podnosząca się para
Złam prawdę we mnie
Wspiąłem się do piekła na drzewie diabła
Ściskałem gałąź z sadzy i płomienia
Myśl, która wzniosła się, by poparzyć mi stopy
Idę samemu, obok siebie
Nie mam dokąd iść
To krwawiące serce
Jest w moich dłoniach.

===

Powietrze wpływało do środka przez uchylone okno, gdzieś w oddali grały już świerszcze. Pojedyncza świeca wypalała się powoli na stole w sypialni, wosk spływał gęsto na stojak, płomień tańczył leniwie, samotny. Obracał się, tworząc cienie na ścianie, piął się w górę, zaraz opadając.

Byłoby zbyt gorąco, gdyby nie okno. Pościel, skotłowana, pokręcona, pozwijana, biała. Rama łóżka, solidna, ciemna, dębowa. Dwie osoby leżące pośrodku, oddychające miarowo, nagie w półmroku nocy.

Gdyby przodkowie wiedzieli, że będą ginąć na granicy Venandii i Nubisu, bić się zawzięcie, atakować bez przerwy, tylko po to, by później żołnierze z przeciwnych stron tego konfliktu lądowali razem w łóżku, prawdopodobnie już dawno porzuciliby swoje posterunki. Ale skąd mogli wiedzieć? Nigdy się na to nie zapowiadało.

Ktoś za oknem krzyknął, chyba upadł. Jakiś dzieciak, gonili się po przedmieściach. Pies szczekał, ktoś inny się zaśmiał. Chwilę wykłócali się po venijsku, wreszcie pogodzili.

Meg poprawiła głowę na poduszce, wzdychając cicho. Na granicy snu i jawy, tu najlepiej się czuła. Stąd najciężej było odejść.

Uniosła kącik ust, czując ukochaną za plecami. Vexa pocałowała jej nagie ramię, oddychając głębiej. Ile już tak leżały? Było jeszcze jasno, gdy zaczęły.

-Saefi.

Venandyjka przeciągnęła się nieco, odwracając do kobiety-Vexa była zamyślona, gładziła opuszkami palców jej biodro. Meg miała znamię na całej jego długości, skóra była tu ciemniejsza.

-Co to znaczy?-szepnęła. Była tak nazywana wiele razy, odkąd pierwszy raz się pocałowały, ale nigdy nie zapytała.-Saefi.

Vexa zerknęła jej w oczy.

-Myślę, że wiesz.

Patrzyła na nią z tym specjalnym rodzajem zaborczości, w którym Meg się zakochała. Jesteś moja. Nie była to jednak krzywdząca, zazdrosna chęć władzy, nie, to była nubijska cecha kochania. Jesteś moja, ale nie dlatego, że zabronię ci być kogoś innego, a dlatego, że sprawię, że nigdy więcej nie zechcesz kogoś innego. Zadbam o ciebie. Pokocham cię. Jesteś moja, bo chcesz być tylko i wyłącznie moja.

Meg zamknęła oczy, opierając czoło na jej obojczyku. Nie, nie wiedziała, co to znaczy, nie dokładnie, nie było dość dobrego tłumaczenia. Nie było też piękniejszego określenia kogoś, kogo się kochało.

Uniosła głowę, pocałowała ją krótko, próbowała przy sobie zatrzymać. Vexa myślami była już daleko stąd. Ledwo oddała gest, obejmując ją w pasie.

Dotknęła blizn, niechcący-Meg syknęła, wypuszczając głośno powietrze. Vexa przeprosiła, po nubijsku, cmokając ją w czoło.

-Nie goją się?-zapytała cicho, bez krzty nadziei w głosie. Oparzenia nie były rozległe, ale poważne, część pleców Meg miała naznaczone ogniem Rzezi nad Regnad już na zawsze.-Przepraszam. Powinnam była być szybsza.

-Przestań.-Meg westchnęła, układając się wygodniej. Nauczyła się leżeć na boku, jeśli mogła.-Ty mnie stamtąd wyciągnęłaś. Żyję.

Vexa spuściła wzrok. Słowa Meg nic nie dawały, gdy sama się obwiniała.

Ziemia ObiecanaWhere stories live. Discover now