Prolog

701 67 20
                                    

świat tej historii jest całkowicie zaprojektowany przeze mnie, a jego mapę znajdziecie powyżej

===

Zimno.

Pociągał nosem raz za razem, ściskając w ręce zwitek wiadomości. Było późno, bardzo późno, za oknem dwa księżyce wisiały na niebie, oświetlając mu drogę przez zamkowy korytarz. Wilgoć spływała po zewnętrznych murach, wdzierała się do środka, do ich domu, do powietrza, do ich płuc. Przeplatała ubrania, płynęła po ostrzach mieczy, skraplała się na włosach jak tłuszcz. Opływała serca niczym lepka maź, zatrzymywała je, więziła, aż nie mogły dłużej bić, zbyt zniewolone chłodem.

Czuł ją na skórze, pod nią-czuł, jak powoli odnajdywała drogę przez mięśnie i krew, docierała do kości. Wtapiała się w nie, aż gniły od środka.

Ciemny był to kraj, z ludźmi bladymi jak księżyce, które świeciły nad ich grobami.

Nie podnosił głowy, gdy mijał strażników, nie patrzył w górę, gdy szedł po schodach. Czarny bruk zdzierał podeszwy jego butów, drażnił skórę, jeśli go dotknął. Stare mury, ciosane grubo w kamieniu. To nie były pałace Cael, nie fortece Latry, a zamek z kamienia, którego używano do budowy nagrobków, wzniesiony przez ludzi, którzy nigdy nie mieli tu zamieszkać.

Czerstwy chleb trzeszczał w zębach strażnika jak piasek, mielony bez końca, chociaż nic to nie dawało. Powodzie niszczyły zachód od trzech miesięcy.

-Król jest zajęty.-powiedział z marszu, jedyna kwestia, jaką musiał znać.-Przyjdź rano.

-Obawiam się, że to nie zaczeka do rana.-i to, i on nie zaczekali, nie był byle posłańcem, służył mu od lat. Otworzył sobie drzwi, zamknął je, nim strażnik podniósł broń.

Lucyfer siedział na swoim łóżku, jak zwykle, półnagi w skotłowanej pościeli-płomień pojedynczej świecy zatrząsł się z porywem wiatru, drzwi utworzyły przeciąg.

-Panie...

Uniósł palec, uciszając go-młodzieniec, który siedział mu na kolanach, schował twarz w jego szyi.

-Jestem zajęty.

Przełknął ciężko, spuszczając wzrok.

-To ważne, mój panie.-odparł.-Wybacz mi, proszę.

Widział jego plecy, tył głowy-chłopak, może dwudziestoparoletni, uniósł twarz, spojrzał na przybysza z niepokojem, ponad ramieniem króla.

Lucyfer przesunął dłońmi po jego udach, w górę, na plecy-ostatni raz przytknął usta do jego szczęki i klepnął w bok, każąc zejść. Chłopak kucnął na podłodze, by zebrać swoje ubrania.

-Wróć jutro.-król uniósł mu brodę palcami, patrząc mu w oczy.-O zachodzie słońc.

-Oczywiście, panie.

-Idź już.-uniósł dłoń, pospieszył go, uderzając lekko w biodro.-Zostaw nas samych.

Chłopak schylił głowę, mijając posłańca-założył spodnie przy drzwiach, otworzył je i wymsknął się na korytarz, zanim wsunął na nogi buty.

Lucyfer wstał, przeciągnął się-podążył wzrokiem po jego plecach, mięśniach ramion. Król wciąż był w spodniach, wisiały mu nisko na biodrach. Zerknął na sługę, unosząc brwi.

-Nie pochwalasz tego.

Przechylił głowę.

-Tam, skąd pochodzę, nie otrzymałby zapłaty.

-Nie jesteśmy tam, skąd pochodzisz. Zapłacę mu.

-To szczyt ludzkiego współczucia? Zapłata za krzywdy?

Ziemia ObiecanaWhere stories live. Discover now