Rozdział I

78 6 2
                                    

Babcia zawsze pragnęła, bym został poetą. Dlatego przy każdej możliwej okazji czytała mi wiersze. Jako dzieciak nie potrafiłem ich zrozumieć, zamiast tego denerwowało mnie, że muszę wysłuchiwać zawiłych wyrazów układających się w surrealistyczne historie. Przynajmniej się rymowały.

– Kiedyś i ty będziesz tak pisał, kochany – mawiała, a ja nawet nie próbowałem ukryć grymasu niechęci, jaki te słowa sprowadzały na moją twarz.

Babcia szybko odeszła z tego świata, a wraz z nią poezja, którą tak uwielbiała. Któregoś dnia, już jako nastolatek, znalazłem kartkę zapisaną starannym, babcinym pismem.

W dżungli ludzkości, choć szary jest świat,

Rośnie beztrosko mały dziki kwiat.

Jak zwykły mak bez wody ginie,

Tak jego złość ludzka prędko zabije.

Jeżeli pragniesz ocalić świat,

Miłością obdarz mały dziki kwiat...

Nie wiedziałem, czy to babcia napisała ów wiersz, a może tylko przepisała z jakiejś antologii. Nie było tytułu ani autora, a utwór zdawał się urywać w połowie.

Dorosłem. Nie byłem już małym chłopcem ani nawet nastolatkiem. Wtedy zdałem sobie sprawę, że świat rzeczywiście często przypomina szarą dżunglę ludzkości. Tylko ten jeden wers zdawał mi się zrozumiały. Dziki kwiat? Cóż to za dziki kwiat? Gdybym był filozofem, mógłbym się zastanawiać i dochodzić do prawdy przez długie lata. Jako że nim nie byłem, odpowiedź przyszła sama.

A zdarzyło się to pewien słoneczny dzień, w połowie października trzy lata temu...

Gajów to mała wioska, jakich wiele. Rząd brzydkich, starych domów, jeden po każdej stronie ulicy, której czasy świetności minęły co najmniej dekadę temu. Do tego szkoła podstawowa, dwa sklepiki i wiejski kościółek. Wymarzone miejsce do zamieszkania? Cóż, to już pozostawiam do waszej opinii.

A tam, gdzie kończyła się wieś, rozciągał się wielki, stary las – prawdziwy raj dla miłośników grzybobrania i dzieci zbierających w lecie słodkie jagody. Na końcu zrujnowanej ulicy w Gajowie, zaczynała się żwirowa droga. Ciągnęła się jakieś osiemset metrów w las, a na jej końcu znajdowało się malownicze jezioro – nie za duże, nie za małe, można było obejść je dookoła w kilka godzin.

Właśnie tam stał mój dom. Piętrowy, ze ścianami z czerwonych cegiełek. Po jednej ścianie wspinał się bluszcz, oplatając część tarasowej balustrady. Wystarczyło stanąć w drzwiach lub wyjrzeć przez okno salonu, by zobaczyć spokojne wody jeziora. Urokliwe mieszkanie i nawet ja – stary gbur – nie mogłem temu zaprzeczyć. W domu z pewnością wygodnie zmieściłaby się wielodzietna rodzina, ja natomiast byłem samotnikiem z natury i w zupełności zadowalał mnie parter. Piętro pozostało zakurzoną graciarnią, do której bez absolutnej konieczności nie miałem zamiaru wchodzić.

Nigdy nie byłem szczególnie towarzyski, a jako że pracowałem w domu, nie opuszczałem go częściej, niż zachodziła potrzeba. Czyli w tym przypadku raz w tygodniu. Udawałem się wtedy do najbliższego miasta na zakupy, po których miałem serdecznie dość ludzkiego towarzystwa na kolejne siedem dni.

Któregoś dnia, gdy wyjeżdżałem z lasu na gajowiecką ulicę, moim oczom ukazał się prawdziwy ewenement: ktoś się wprowadzał. Na podjeździe domu przy lesie, który przez ostatnie lata stał opustoszały, zatrzymała się ciężarówka. Wielkie, granatowe litery na boku informowały: AGENCJA PRZEPROWADZKOWA ROWICCY. Rośli mężczyźni wynosili ze środka pudła, prawdopodobnie z meblami. Ich pracą kierował wysoki jegomość w białej koszuli i okrągłych okularach na nosie. W drzwiach domu zobaczyłem kobietę.

Dziki kwiatOnde histórias criam vida. Descubra agora