XXII. Rocznica ślubu

122 35 55
                                    

Listopad przeminął, zabierając ze sobą ostatnie liście uporczywie trzymające się półnagich gałęzi drzew, a w jego miejsce przyszedł grudzień, mroźny i radośnie trzaskający. Dla państwa Williamsów ostatni miesiąc roku 1948 był wyjątkowy. Znaczył bowiem dwudziestolecie ich małżeństwa. 

Dwadzieścia pięknych lat pełnych miłości, czułości i szczęścia, dwadzieścia lat, które poskutkowały trójką dzieci i mnóstwem szczęśliwych wspomnień. Dwadzieścia lat, które Fred uważał za najpiękniejsze w swoim życiu. 

Codziennie dziękował Panu Bogu za to, że postawił na jego drodze Joan i uczynił ją jego żoną. Dzięki niej w końcu zdołał uporać się ze swoją przeszłością, uwierzył w to, że mimo pobytu w więzieniu zasługuje jeszcze na szczęście. Przywróciła mu też wiarę w Pana, dała mnóstwo wspaniałych wspomnień... 

A dzięki jego znajomości z Joan babcia również zaznała szczęścia, bo gdyby nie ich związek, babcia zapewne by nie trafiła z powrotem na pastora Joego i nie zaznałaby tyle szczęścia w ostatnich latach swego życia. 

Restauracja w Willowhill, do której się wybierali, była świadkiem wielu ich rodzinnych uroczystości. Urządzali tu kolejne urodziny, okrągłe rocznice ślubu czy chrzciny Artiego. Fred zaprosił tu Joan na ich pierwszą randkę i uwielbiał ją tu od czasu do czasu zabierać na kolejne spotkania. Było więc oczywistym, że wybiorą się tu i na dwudziestą rocznicę ślubu. 

Joan wybrała na tę okazję dość skromną, ale elegancką szmaragdową sukienkę z okrągłym dekoltem i rozkloszowaną spódnicą. W uszach miała delikatne, złote kolczyki, które kupił jej z okazji pierwszej rocznicy ślubu. Sam ubrał się w swój ulubiony stary frak ze ślubu i zaczesał włosy. 

— Wyglądasz cudownie, Joanie — westchnął na widok ukochanej. — A teraz zapraszam cię do naszego mechanicznego powozu. 

— Och, Fred, mój ty książę w spranym fraku — zaśmiała się. — Ale kocham cię za to, jaki jesteś, nawet za te plamy smaru na skroniach. A ten stary frak ma swój urok. 

— Ma, bo powstał z twojej miłości do ubrań i do mnie. — Uśmiechnął się i pocałował ją w policzek. 

Wsiedli wspólnie do samochodu, w którym zasiedli już dziadkowie wraz z Artiem, i ruszyli. Lucy miała pojechać z Dannym, któremu ojciec kupił auto, gdy tylko syn zaczął więcej mówić o ślubie. Zabrali też Joego oraz Judy, która obiecała Lucy, że przyjdzie. 

Kiedy dojechali na miejsce, cała rodzina już tam czekała. Były tam wszystkie dzieci dziadka Joego, nawet wujowie John i Frank, którzy przyjechali ze swoimi rodzinami z Montrealu. Zjawiło się całe kuzynostwo Joan oraz kilku przyjaciół Freda z Redcoast, gdyż prócz babci Lucy nie miał już żadnej rodziny. 

Rozsiedli się przy szerokim stole i zaczęli rozmawiać z gośćmi w oczekiwaniu na Lucy i Danny'ego. Gdy ci po chwili zjawili się już na miejscu, Fred podniósł się z miejsca i uniósł kieliszek. 

— Moi drodzy, chciałbym wznieść toast! — oznajmił radośnie i złapał Joan za rękę. Ta uśmiechnęła się do niego. — Powstańcie, proszę!

Wszyscy bliscy wstali i wzięli w dłonie kieliszki z szampanem. Jedynie Danny i Fred wybrali sok. Fred uznał, że woli zachować trzeźwość, bo upija się zdecydowanie za szybko, a nie chciał zrobić nic głupiego. 

— Chciałbym wznieść toast za moją cudowną, piękną żonę, Joan, która przez ostatnich dwadzieścia lat trwała przy mnie wiernie. Zawsze mogłem skorzystać z jej rady, porozmawiać z nią, gdy było mi ciężko, liczyć na jej wsparcie. Dzięki niej mam trójkę cudownych dzieci i idę przez życie z wysoko uniesioną głową. Wypijmy za zdrowie tej wspaniałej kobiety i za kolejne szczęśliwe lata, które przyjdzie mi spędzić u jej boku!

— Na zdrowie! — rozległ się okrzyk. 

— A ja — zaczęła Joan. — Chciałabym wznieść toast za mojego wspaniałego męża, który uczynił mnie dwadzieścia lat temu najszczęśliwszą kobietą na tym świecie. I tak już zostało. — Uśmiechnęła się tkliwie do Freda i wychyliła alkohol z kieliszka. 

Po chwili rozległy się krzyki i toasty. Fred niewiele się wahał. Przylgnął do ust Joan i pocałował ją czule. Był w tej chwili najszczęśliwszym człowiekiem na tym świecie. Kochał ją z całego serca i chciał z nią spędzić resztę życia. Tak było w dniu ich ślubu i tak czuł się i dziś. 

Po wychyleniu toastu nadszedł czas na obiad. Goście zajadali serwowane potrawy, śmiali się i rozmawiali wesoło o różnych wydarzeniach z ostatnich dwudziestu lat. Fred z radością zauważył, że Joe zaleca się do Judy. Może Lucy przyprowadziła ją tu specjalnie dla brata?

— Moje gratulacje, dzieci. — John podszedł do małżonków i poklepał Freda po plecach, a Joan ucałował w policzek. — Będę wam wdzięczny do końca życia. Dzięki wam tata mi wybaczył i w końcu wróciłem do domu...

— Och, wuju Johnie... My też jesteśmy szczęśliwi, że do nas wróciłeś. Cudowny z ciebie wujek. Och, i dziękuję za zabawki dla Artiego na ostatnie urodziny, nie miałam jeszcze jak ci podziękować. 

— To drobiazg, dziecino. 

— To takie zabawne, że Rosie może być już za rok prababcią, a ty jeszcze nawet nie jesteś dziadkiem, Jimmy — zaśmiała się ciocia Jenny, patrząc na swojego starszego brata. 

— Mój syn jeszcze nie znalazł odpowiedniej kobiety, zresztą jestem zwolennikiem małżeństw w wieku nieco późniejszym, kiedy człowiek jest już dojrzały i rozumie ciężar zobowiązania, które na siebie bierze — odparł znudzony James. 

— Oj, Jimmy, nie obrażaj się już! — zaśmiał się Frank. — Ja też zostałem dziadkiem całkiem niedawno temu, mimo że mam już swoje lata. Życie tak się ułożyło i tyle, to tylko żarty. 

— Właśnie! — rzekła im Rosie. — Wiesz, Jim, strasznie zdziadziałeś na starość. A dawniej taki łobuz z ciebie był!

Na jej słowa rodzeństwo Campbellów wybuchło śmiechem. Tylko Jim nie miał powodu do śmiechu. Fukał i prychał, lecz to wzbudzało tylko jeszcze większe rozbawienie w jego siostrach i bracie. 

— Wszystkiego najlepszego, mamusiu i tatusiu — rzekł Artie i ucałował oboje w policzki. 

Fred usadził synka na kolanach i zaczął karmić go ciastem. Ten co rusz wypluwał niesmaczne według niego wiśnie, wywołując tym salwy śmiechu u rodziców. 

Joan pogłaskała chłopca po głowie i pocałowała męża delikatnie. Otoczony weselącą się rodziną, czuł się najszczęśliwszy na świecie. 

Wtem podeszli do nich Lucy i Danny. Joan wyściskała ich oboje, a Fred z powodu siedzącego mu na kolanach Artiego ograniczył się jedynie do uściśnięcia obojgu dłoni. Widział, że twarzyczka Lucy promieniała szczęściem, kiedy była z Dannym. Cieszył się, że to właśnie za niego zdecydowała się wyjść, nie za żadnego nowobogackiego studencika z uniwersytetu. 

— Tato, zaraz będzie niespodzianka! — krzyknęła Lucy i pokazała mu na środek sali, gdzie właśnie instalował się zespół Joego. 

— Ocho, Joe naprawdę się postarał! 

Nie mógł się doczekać koncertu syna. Wiedział, że ze wszystkich prezentów, które dziś otrzymał, ten będzie najpiękniejszy. Nim jednak muzyka zaczęła grać, Fred podszedł do dziadka Joego i poprosił go na stronę. Ten, nieco zdumiony, podążył za Williamsem. 

— Dziadku, ja muszę ci dzisiaj szczególnie podziękować — rzekł Fred, gdy znaleźli się na osobności. 

— Za co, synu?

— Za to, że pomogłeś wtedy Joan uciec z domu i dałeś jej pieniądze na sukienkę. Ślicznie wtedy wyglądała. Tylko dzięki tobie to wszystko się stało. 

— Oj, Fred — zaśmiał się starszy pan i poklepał go po plecach. — Ja tylko pomogłem losowi. Znaleźlibyście się i tak. 

Wierzbowe WzgórzeWhere stories live. Discover now